Śniło mi się coś na kształt
parady myśli, większość z nich jak to zwykle u mnie bywa dotyczyła twórczości.
Jeden fragment snu zapamiętałem szczególnie, jakiś redaktor z wydawnictwa stoi
przy mnie, a ja siedzę przy komputerze i próbuje przekonać go do mojej wizji
świata. Próbuję wyłożyć mu dlaczego tak zależy mi na wątku samolotów i lecących
w nim ludzi. On wykrzykuje w moją stronę zdania, połówki zdań, ćwiartki zdań.
Wynika z nich niezbicie, że tak naprawdę takie opisy nie wnoszą nic do mojej
historii. Tłumaczę mu jak pisali Wielcy, wskazuję na konieczność umieszczania wątków,
które nie muszą okazać się ważne, jednak wnoszą do literatury to nieuchwytne
coś. Redaktor zaperza się coraz mocniej, twarz robi mu się purpurowa, widać
wyraźnie jak brakuje mu argumentów. Na koniec, w jednym zdaniu podsumowuje jak
ciężko jest współpracować ze mną, podkreśla całość wyrafinowanym przekleństwem
wymierzonym we mnie. Zamierzam coś mu odpowiedzieć, jednak jedyne co udaje mi
się osiągnąć to myśli o tym, jak mógłbym sprzątnąć takiego typka. Szybko zapominam
tę okropną myśl i zgadzam się z nim w całej rozciągłości. On prosi mnie, bym
podpisał pewne dokumenty, z pobieżnego nawet zapoznania się z nimi wynika, że
zrzekam się ponad 85% praw do moich tekstów na ich rzecz. Dziwne jest to co
dzieje się ze mną, wewnętrznie spinam się, walczę o to, by nie podpisać tak
skonstruowanej umowy, ręka jednak bezwiednie kreśli litery, za chwilę całe moje
imię i nazwisko zdobi kartkę. Tamten uśmiecha się szyderczo, mówi coś niezbyt
wyraźnie o mojej przynależności do nich, śmieje mi się w twarz. Odpycham go i
wychodzę z budynku. Po drodze zderzam się z jakąś kobietą po 40-tce.
Przepraszam ją jak najładniej umiem, podnoszę papiery, które upuściła. I nagle
odczuwam przerażenie, ta kobieta uczyła mnie w szkole średniej polskiego, wiem
już czemu się tak dziwnie poczułem podnosząc jej dokumenty. Patrzy na mnie ze
swoim spokojem, jej oczy stają się znów zimne, tak jak w czasie zajęć, gdy
porównywała moje wypracowania do czegoś najgorszego na świecie. Przypomniała
chyba sobie kim jestem, rzekła mdło
dzień dobry, po czym równie beznamiętnie spytała co robię w wydawnictwie.
Powiedziałem jej pół prawdy, ona wyraźnie zdziwiona życzyła mi samych sukcesów
w rzekomej pracy redaktora i odeszła bez słowa. Wtedy też obudziłem się w
lekkim strachu, nie spodziewałem się bowiem, że mój mózg przypomni sobie o tak
pieczołowicie skrywanych sekretach z przeszłości. Nie chciałem wracać więcej do
szkoły, do polonistki, a mój mózg wziął to sobie za nic i przypomniał wszystko,
jednak nie w oryginalnej scenerii, tylko w sposób wynaturzony, absurdalny
wręcz. Spojrzałem na zegarek, było dość wcześnie, jednak na tyle późno, by nie
kłaść się na dalszą część snu. Włączyłem komórkę, ta po chwili pokazała kilka
wiadomości od Muzy. Wysłała mi zdjęcie jak siedzi sobie z tym swoim nowym
kompanem nad jakąś rzeką (nie dam sobie głowy uciąć ale chodziło chyba o
Dunaj), popija wino, a on biedzi się przy sztalugach próbując namalować nie
wiadomo czy bardziej ją czy pejzaż wokół. Uśmiechnąłem się pod nosem,
przynajmniej ja nie mam takiego problemu, gdy Muza jest przy mnie pisanie
przychodzi mi zwykle dość łatwo. Jeśli jej nie ma, także nie jest to jakiś
problem nie do przejścia. Wysłałem jej kilka słów o tym jak bardzo jestem z
niej dumny, w końcu może spróbować sił w tworzeniu czegoś innego niż
literatura. Sam kiedyś starałem się zmienić swoje podejście do sztuki, zacząłem
bez powodzenia rysować i malować. Stworzyłem wprawdzie dwa obrazki, które wiszą
w moim gabinecie, jednak nie przedstawiają dla mnie większej wartości, nawet z
biegiem lat. Zjadłem europejskie śniadanie, rogal z dżemem, herbata i mus
jabłkowy, po czym zasiadłem do pracy. Tęskniłem nieco za Muzą, miałem jednak w
pamięci jej dobro, niby gdzieś na dnie serca miałem do niej żal, jednak ginął
on szybciej niż wydostawał się na powierzchnię mego umysłu. Pisanie szło mi
dość opornie, dlatego postanowiłem wybrać się znów do miasta. Zaczekałem parę
chwil na autobus, po czym wysiadłem w zupełnie innym miejscu jak ostatnio.
Postanowiłem na parę chwil wejść do jednego z największych parków miasta.
Chciałem odetchnąć od gonitwy snów i myśli o mojej towarzyszce.
6.
Dotarłem pod bramę prowadzącą do
zielonych płuc miasta, zdziwiłem się nieco, bowiem stała tam dość duża grupka
ludzi. Podszedłem bliżej, mieli ze sobą transparenty, na których wypisane były
jakieś prawicowe hasła. Mój lewicowy umysł został wystawiony na ciężką próbę,
od razu chciałem podejść i spytać się ich czy naprawdę wierzą w te brednie
wypisane na bannerach. Powstrzymałem się ostatkiem sił, zacząłem zamiast tego
przyglądać się im z nieukrywaną niechęcią. Od razu jeden z grupki podszedł w
moją stronę, zaczął coś nawijać o obronie każdego życia, próbował wręczyć mi
mini album zawierający na oko jakieś dwieście zdjęć ukazujących ohydne według
nich praktyki lekarzy. Podziękowałem z niesmakiem, po czym odchodząc rzuciłem w
powietrze pytanie dotyczące tego czy równie chętnie jak gadaniem zajęliby się
opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi. Tamten od razu dostał furii, piana
pojawiła się na jego obliczu, nawet chciał mnie gonić, jednak jego szef
(najstarszy z grupki) powstrzymał go. Usłyszałem jedynie za sobą niecenzuralne
treści, a kątem oka zauważyłem podniesione w wulgarnym geście palce. Nie
zrobiłem sobie nic z ich złości, w końcu muszą zrozumieć, że nie każdy człowiek
na Ziemi podziela ich dziwne pojmowanie zależności między ludźmi. Park wyglądał
oszałamiająco, zieleń sączyła się z każdej możliwej przestrzeni, od razu
zapomniałem o tym incydencie sprzed wejścia. Ruszyłem w stronę białego
budyneczku, w którym dawno temu przesiadywała pewna królowa w oczekiwaniu na
swojego męża. Przed budyneczkiem znajduje się fontanna, co zaskakujące czasem
pływają w niej kaczki, mają kilka o wiele większych miejsc z wodą, a jednak coś
ciągnie je przed ten obiekt historyczny. Usiadłem na jednej z ławek, po chwili
usłyszałem chrzęst łamanych gałązek, a z tyłu wskoczyła na ławkę wiewiórka.
Powiedziałem do niej parę słów, ona wyglądała tak, jakby rozumiała co nieco.
Przeprosiłem ją za brak orzechów, w końcu idąc do parku pełnego wiewiórek
mogłem o tym pomyśleć. Baśka zeskoczyła z ławki i jakby zniesmaczona odbiegła
na drzewo. Obserwowałem przez chwilę jej wędrówkę po konarach i gałęziach,
potem straciłem ją z oczu. Pokręciłem się jeszcze chwilę po alejkach,
popatrzyłem na zieleń i mieszkające w parku zwierzaki, po czym udałem się do
wyjścia. Poczekałem na przystanku na autobus, podjechałem do centrum miasta,
gdzie podszedłem pod wielką reklamową gitarę. W jej pobliżu znajdował się
lokal, w którym poza przekąskami, piwem i innym alkoholem można było posłuchać
na żywo muzyki gitarowej. Raz były to grupy rockowe, innym razem podchodzące
pod blues.
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz