3. Niemcy, albo wewnętrzny ból.
Schodzę z plaży, kieruję się na promenadę, czyli chodnik wykonany z
kostki, malutkich elementów złożonych w całość, otoczonych z dwóch stron
niezbyt wysokim, śmiesznym murkiem. Mijam szklane domy, nagrzane do czerwoności
Słońcem, mijam je, nie pasują do piachu, żółtych palet plaży. Siadam przy
stoliku w kawiarni. Wybrałem budynek najbardziej zbliżony klimatem do morza,
naturalne składniki dachu i ścian budzą mój podziw. Kelnerka przyjmuje
zamówienie, do moich uszu dociera nagle mechaniczny dźwięk. Bardzo natarczywy,
chropowaty w odbiorze. Wysnuwam wniosek o obecności w okolicy Niemców, są,
znalazłem ich, widzę. Siedzą stolik dalej, piją piwo marki Tyskie i dyskutują o
czymś zawzięcie. Nie rozumiem za wiele, jedynie często pada jedno słowo,
niemieckie, twarde, z mocną głoską r w sobie. Nie wiem co może znaczyć. Nagle
wołają kelnerkę, po niemiecku brzmi to dość strasznie. Przychodzi, ale bez
strachu, zaczyna mówić do nich po polsku. Eureka! W końcu ktoś uważa Niemców za
równych innym mieszkańcom Europy. W przeszłości dotknęło mnie do głębi, jak
bardzo rozwarty jest nasz wzajemny stosunek. Oni-my, pogarda, wręcz odrzucenie
na własnym terenie. My-oni, służalcze podejście, wszystko co najlepsze dla
nich, wszystko co do czytania po niemiecku. W końcu pierwszy kamień milowy na
drodze do znormalizowania relacji. Po paru minutach ta sama, dzielna kelnerka
przynosi moją herbatę. Kaja się jednocześnie odnośnie ciasta, że spadło jej z
powrotem do lady chłodniczej, uszkodziło się. Mówię żeby się nie martwiła, zjem
chętnie inne ciastko. Wewnętrznie nadal jestem pod wielkim wrażeniem jej
postawy. Zjadam nowe ciastko, jest zupełnie inne od sernika, ale to nie ma
znaczenia. Ona nadal się tłumaczy, zaprasza znów, tym razem na właściwe
ciastko. Niemal jej nie słyszę, zalewa mi duszę przyjemne ciepło. Już nie ma
bólu, jak wtedy, gdy zostałem zlekceważony w pizzerii przez Niemca, po
odezwałem się po polsku do swojego towarzystwa . Kończę pić herbatę i wstaję od
stolika. Zostawiam tej kelnerce napiwek, zasłużyła niezmiernie. Odchodzę
spokojnym krokiem, wiem, że kiedyś będzie inaczej. My będzie się równało oni.
4. Spacer, albo zalew tandety.
Zszedłem z promenady, skręciłem w małą uliczkę, aby dojść do miasta.
Miasto to za duże słowo, to raczej bardzo długa wieś naznaczona w sezonie
letnim niezliczonymi punktami sprzedaży kiczu i tandety. Z jednej strony
straszą łopatki, wiaderka, sto tysięcy przedmiotów z imionami wszelakimi, z
drugiej maski, pistolety do baniek mydlanych i tysiące innych rzeczy. Wszystko
z plastiku, nawet rzekome srebro próby 925 po dotknięciu jawi się w fakturze
licznymi wypustkami pozostawionymi przez szlifierza-amatora. Do tego
nagabywanie w sposób karkołomny na zakup w tym, a nie innym miejscu jakiejś
tandetnej pamiątki morskiej. Karkołomność polega na wymyślaniu zakręconych
wierszy, zachwalających towar leżący u jednego sprzedawcy, ośmieszających
jednocześnie towar konkurencji w sposób ukryty. Widziałem bowiem do czego mogą
być zdolni sprzedawcy, gdy ktoś ich obrazi. Pistolety do baniek, łopatki i
grabki mogą być wbrew pozorom bardzo niebezpieczną bronią. Grabki w oku,
łopatka w rzepce i sprzedawca może jedynie marzyć o możliwości pracy w kolejnym
sezonie. Mijam niekończące się namioty z produktami po 5, 7, 9. 10 złotych,
zależnie od pomysłowości właścicieli. Mijam sklepy z niby markową odzieżą,
jednak wątpliwej jakości, sprzedawanej po cenie zawyżonej do nieba. Poza tym
nigdy nie słyszałem o firmach takich jak: Pumba, LaKroste, Luiz Button czy
Andidos. Zdarzają się jednak osobnicy w białych skarpetach, sandałach i
łańcuchem na piersi, którzy dają naciągnąć się na taki ciuch, mimo pewnej
niepewności wyzierającej z ich oczu. Jednak jedno słowo towarzyszki zgiętej do
ziemi przez makijaż zmienia postać rzeczy. Przecież właściciel
dwudziestoletniego Audi nie może obyć się bez markowej odzieży. Ostanią rzeczą
jaką zapamiętałem ze spaceru pośród bud z tandetą był mocny zapach przypalonego
mięsa na kebab.
Pozdrawiam!