7.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. I, rozdziały 26-27.

26.
Następny dzień w mieście zbudził nas pewnym chłodem, przedarł się przez zasłony, przedarł się przez uchylone lekko okna, zmroził nam krew w żyłach. Wiedziałem już, że należy zdecydować się na coś, nie można bowiem w nieskończoność siedzieć w jednym miejscu, w jednym mieście. Może przedstawiało ono niezmierzone możliwości, jednak przy bliższej analizie sytuacji widać było, że do tworzenia należy zmieniać klimat, otoczenie. Dlatego po szybkim śniadaniu składającym się z paru grzanek i soku wybrałem z Muzą nowy kierunek dla naszych nóg. Wsiedliśmy w nadjeżdżający tramwaj i po parunastu minutach znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości, górował nad nią budynek, którego wiek można było określić zarówno na 30 jak i na 130 lat. W swych architektonicznych założeniach nawiązywał według mojej wiedzy do MDM. Wraz z moją towarzyszką postanowiliśmy przyjrzeć się z bliska bryle, jednak nasze zapędy przerwał podstarzały, siwy pan. Wytłumaczył nam co to za budynek oraz jak można uzyskać pełen dostęp do przechowywanych w nim dóbr do czytania. Podziękowaliśmy grzecznie, po czym udaliśmy, że odchodzimy. Tak naprawdę obeszliśmy gmaszysko z drugiej strony. Porozumiewawczo mrugnąłem do Muzy, wiedziałem już, że musimy wejść do środka. Zbliżając się do budynku miałem wrażenie jakbym z każdym krokiem zmniejszał się o kilka ładnych procent. Ciężkie drzwi przeszkodziły nam na chwilę, dobrze, że akurat z wnętrza wynurzył się jakiś człowiek. Z początku przestraszyłem się go, wyglądał jak śmierć, nie miał na sobie jednak charakterystycznej szaty, uznałem, że moje pierwsze wrażenie było mylne. Chłopak minął nas bez słowa, jednak po przejściu paru kroków stanął, odwrócił się i zaczął coś do nas mówić. Dopiero po chwili zrozumiałem, że zwraca się do nas po łacinie, zrozumiałem może co dziesiąte słowo, jednak nawet taka ilość słów spowodowała, że byłem pewny z kim mamy do czynienia. Był to zapewne student prawa, dziwnym trafem nie poinformował nas 50 razy z rzędu co porabia w życiu[1]. Ciężkie drzwi ograniczyły dopływ bodźców do minimum, przed naszymi oczami rozpostarł się widok na wielką salę, wypełnioną szczelnie wieloma stolikami, przy których było krzesło, twarde jak skała, drewniane i zapewne nie wygodne. Przy wielu z tych stanowisk kiwali się ludzie, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Wyglądało to tak, jakby wspólnie, w dużej grupie chcieli zanieść swoje modły do Boga, nie wiedziałem tylko czego mogły one dotyczyć. Po chwili zmaterializowała się obok nas kobieta w okularach. Tak jak z budynkiem można było ocenić jej wiek zarówno na 50 jak i 100 lat. Nieskazitelna biel jej skóry kontrastowała z naszymi opalonymi rękami i nogami. Spojrzała się na nas podejrzliwie, po czym spytała czego szukamy w Gmachu, powiedziała to z takim pietyzmem, jakby mówiła o kochanku. Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, po czym powiedzieliśmy jej, że chyba zabłądziliśmy. W tamtą wstąpiła jakaś duża dawka energii, zaczęła wykładać nam historię miejsca, w którym się znaleźliśmy, wiedziałem już, że najlepiej będzie się ulotnić. Tak też zrobiliśmy, w parę chwil byliśmy na ulicy, a ciężkie drzwi odcięły nas bardzo szybko od krzyków kobiety. Spojrzeliśmy z Muzą po sobie, po czym wybuchnęliśmy śmiechem. Śmiejąc się skierowaliśmy swoje kroki w stronę teatru, w którym miał swój zespół mój kolejny znajomy.

27.
Zbliżając się powoli do budynku, gdzie mieściło się to gniazdo Sztuki doznałem dziwnego wrażenia. Otóż bryła teatru w jakimś stopniu przywiodła mi na myśl teatr Szekspira z Londynu. Jednak tu inscenizacje miały zazwyczaj charakter wręcz eksperymentalny, daleki od tradycji, podziału na role, sceny i tym podobne, uważane za przestarzałe elementy dramatów. Razem z moją towarzyszką zbliżyliśmy się do drzwi wejściowych, przywitało nas dziwne oko narysowane nad wejściem, pewnie miało za zadanie wpłynąć na wchodzących tak, by mogli zrozumieć w pełni przesłanie wystąpień teatralnych. Pod wpływem dziwnego impulsu wróciłem znów do tego samolotu, od którego zaczęła się cała moja podróż. Zdałem sobie sprawę z mojego zapomnienia, przez te kilka dni mógł już wrócić z Azji, mając na pokładzie zupełnie innych ludzi. Nie widząc tego statku powietrznego jak powraca do Europy nie mogłem nawet wyobrazić sobie kto jest na jego pokładzie, gdzie chce dotrzeć, o czym myśli. Samolot stał się przez moje zaniedbanie bezpostaciowy, bez możliwości odbudowania relacji z nim. Moje domysły przerwała Muza, pociągnęła mnie dość mocno za ramię, widocznie zauważyła jak odłączyłem się od świata. Przed nami stał znajomy, nie poznałbym go na ulicy, jednak tu, w teatrze od tłumu wyróżniał go identyfikator, a na nim widoczne było jego imię i nazwisko. Było to połączenie do bólu zwyczajne, dlatego też dopisał sobie markerem w kolorze atramentu kałamarnicy swój artystyczny przydomek: Baal Hammon[2]. Dobrał sobie je idealnie, to można było przyznać patrząc nawet pobieżnie na jego fizjonomię. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie spotkałem postaci tak mrocznej, jego twarz wiecznie tkwiła w nieprzeniknionym mroku ubrań. Jednak już jedno słowo wypowiedziane przez znajomego burzyło ten starannie wyreżyserowany model człowieka, jego głos, ciepły, pełen pasji urzekał od pierwszej głoski. Kolejne wypowiadane przez niego zdania budowały most między ludźmi, tworzyły coś, co można nazwać więzią od pierwszych sekund. Znajomy został niedawno zastępcą dyrektora placówki, szybko streścił nam swoje ostatnie sukcesy, do największych można zaliczyć mini festiwal twórczości futurystycznej. Od razu pożałowałem, że nie wiedziałem o nim wcześniej, kocham futuryzm i jego twórców[3]. Mój kompan z dawnych lat okazał znów swoje wielkie serce do sztuki, zaproponował bowiem, że specjalnie dla mnie i mojej kompanki jest w stanie powtórzyć część spektakli w okrojonych wersjach. Podziękowałem mu bardzo szczerze, nie chciałem narażać go na jakieś nieprzyjemności, poza tym nie czułbym się komfortowo wiedząc, że spektakl, nawet okrojony w formie byłby przeznaczony tylko dla dwóch par oczu. W zamian zgodziliśmy się na małą wycieczkę po wnętrzach budynku, mieliśmy zobaczyć teatr ,,od kuchni". Zaczęliśmy od studia nagrań, gdzie kręci się spoty reklamowe dla kolejnych odsłon w tym miejscu Sztuki. Całość wyglądała na bardzo nowoczesną, pozwalającą osiągać to, co jeszcze kilkanaście lat temu było poza zasięgiem nawet największych tego typu przybytków. Odwiedziliśmy też miejsca odosobnienia, małe, lecz gustownie urządzone pokoiki, z pełnym wyposażeniem technicznym, gdzie twórcy, niezależnie od dziedziny jaką się zajmują mogli odseparować się od otoczenia. Z podziwem patrzyłem na artystów, których widziałem przez lekko uchylone drzwi w paru pokojach. U mnie raczej by coś podobnego nie przeszło, lubię w czasie tworzenia mieć kontakt z rzeczywistością, a jak jest okazja także z Muzą. Nie krytykowałem głośno pomysłu, bowiem każdy lubi coś innego, jeśli pomysł chwycił, należało się tylko z tego cieszyć. W końcu dotarliśmy na scenę, weszliśmy na nią drogą aktorów, z boku, przez dość wąskie szpary. Zaskoczyła mnie jej wielkość, powierzchnią dorównywała mojemu pokojowi w domu, uznałem, że to przejaw dbania o gościa, widza, aby poczuł się właśnie jak  w domu. Znajomy wytłumaczył wszystko o wiele prościej, tak małą scenę łatwiej zaopatrzyć w światło, dźwięk, nie mówiąc już o ułatwieniach w kontaktach sufler-aktor. Razem z Muzą wyraziliśmy podziw dla kunsztu architekta wnętrz, okazało się, że większość nowych dekoracji wymyślił Baal. Popatrzyłem na niego z odrobiną zazdrości, ma chłop talent, bowiem prowadzi teatr, gra w niektórych przedstawieniach, pisze teksty dramatów, reżyseruje, a teraz dowiedziałem się, że także projektuje wnętrza. Przy nim wypadam blado ze swoim pisaniem wierszy, opowiadań i okazjonalnym lepieniem dźwięków w programach komputerowych. Nie powiedziałem nic, jedynie znacząco się uśmiechnąłem. Baal chyba domyślił się o co chodzi, bo dotknął niewidzialnego otoku kapelusza, jakby chciał go przede mną ściągnąć w wyrazie podziwu. Popukałem się palcem w czoło, on jednak podkreślił wagę poprzedniego gestu jeszcze szerszym uśmiechem. W pewnej chwili znajomy spojrzał na zegarek i oznajmił nam, że do następnego wystąpienia na scenie została mu tylko godzina. Podziękowaliśmy więc, po czym wyszliśmy na ulicę.



[1] Powtórzenie znanego z Internetu żartu o studentach prawa, którzy muszą wszystkim mówić co robią w życiu.
[2] Fenicko-punickie bóstwo nieba i wegetacji, naczelny bóg Kartaginy.
[3] Autor próbował swoich sił w tworzeniu wierszy w tym stylu na początku swojej drogi.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz