26.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 9-12.

9.
Gdy znalazłem się w centrum pomyślałem o tym jak ciekawie będzie odwiedzić pewne dawno nie widziane przeze mnie miejsce. Chodziło o pewien budynek, który swoim wyglądem przywodził na myśl ulice Londynu z XIX wieku. W sumie coś w tym było, bowiem bryła architektoniczna, w której zasadziły się liczne stragany z wszelakimi produktami pochodziła z końca właśnie tego wieku. Nie pamiętałem dokładnie pierwszej wizyty koło Hali, jednak jak tylko wysiadłem z autobusu pewne niteczki wspomnień zaczęły odżywać, zmieniając się powoli w pajęczynę retrospekcji. Wszedłem do środka przez wielką bramę, od razu rzucił mi się w oczy jakiegoś rodzaju przepych, każdy ze sprzedawców robił wszystko, by przyciągnąć do siebie więcej osób niż sąsiad. W nosie poczułem niezłą mieszankę zapachów, w końcu nie od parady mówiono, że jest to jeden z większych targów w mieście. Pochodziłem parę chwil dookoła Hali, w końcu jednak i ona przyprawiła mnie o lekkie zmęczenie. Postanowiłem ostatecznie udać się do domu. Autobus nie był specjalnie zapełniony, więc podróż stanowiła mieszankę odpoczynku i myślenia o kolejnych działaniach na polu artystycznym. Gdy dochodziłem już do mojej kamienicy coś dziwnego rzuciło mi się w oczy. Ktoś prawdopodobnie wyprzedził mnie, chciał spotkania, może chciał mi coś pokazać Moje przypuszczenia potwierdziły się szybko, bowiem w skrzynce znalazłem list. Wysłała go Muza, stempel wskazywał na jakieś miasto, którego nazwa niewiele mi powiedziała. Otworzyłem szybko kopertę, wewnątrz znajdowała się jedna kartka, a na niej wypisane czerwonym flamastrem słowa: ŻEGNAJ MISTRZU. Poczułem falę ciepła jaka przemieściła się od mojej głowy, aż do stóp. Chyba straciłem na chwilę przytomność, bowiem następne co pamiętam to ciemność, dopiero po jakimś czasie zdołałem wstać i opierając się o ściany dojść do mieszkania. Tam nie przebierając się ani nic rzuciłem się na łóżko. Komunikat zawarty w liście zdruzgotał mnie doszczętnie. Usnąłem szybciej niż ktoś zdąży odczytać pierwszy rozdział pewnej książki, napisanej przeze mnie do szuflady parę lat temu.

10.
Następnego dnia pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po wstaniu z łóżka było wzięcie do ręki tej okropnej wiadomości. Ale ze mnie głupek- pomyślałem, każdy list może mieć przecież dwie strony, a jeśli ich nie ma, może mieć po prostu jakiś ukryty przekaz. Tak było w przypadku mojej wiadomości, nie wiem dlaczego pierwszym skojarzeniem było ostateczne rozstanie z Muzą.  Tym razem zrozumiałem te czerwone, dające po oczach litery zupełnie inaczej, jako próbę wyrwania się mojej towarzyszki z pewnych literackich okowów, w jakich tkwiła będąc ze mną. Postanowiłem napisać do niej SMS-a, odpisała nadzwyczaj szybko, nazwała mnie swoim głuptasem, po czym wyłożyła mi to, co przed chwilą samo ułożyło mi się w głowie. Kolejna wiadomość zawierała propozycję rozmowy telefonicznej. Przystałem na nią z chęcią. Muza wyjaśniła mi, że jej list miał być formą zmuszenia mnie do działania, poczuła się lekko opuszczona, nigdy wcześniej nie wspierała twórcy innego niż pisarz. Pocieszyłem ją jak umiałem, zaproponowała mi w zamian spotkanie, gdzieś w okolicy Wiednia, podobno teraz przebywała tam na plenerze ze swym drugim Mistrzem. Odmówiłem grzecznie, tłumacząc się nadmiarem pracy. Obiecałem jednak, że jak tylko rozwiąże sprawę swoich nowych projektów artystycznych spróbuję podjechać w te okolice Wiednia. W sumie niewiele się myliłem, miałem w głowie kilka pomysłów na projekty, jednym z nich był zespół muzyczny. Nie wiem czemu mój mózg podpowiedział mi coś tak makabrycznego. Z drugiej strony wokalista z głosem jak duszona krewetka stanowił dość dużą rzadkość na rynku muzycznym. Musiałem znaleźć kilku muzyków, którzy opracowaliby muzykę dla mojego bandu.

11.     
Cały dzień zajęło mi wyszukiwanie tekstów, które mógłbym przerobić na piosenki, Sieć jak zwykle okazała się bardzo pomocna, bowiem po jakichś trzech godzinach miałem namiary na podobno dobrego menadżera, co więcej dowiedziałem się też jak zmienić swoje wady w zalety. Dlatego postanowiłem nazwać swój zespół Duszone Krewetki Walczą do Końca[1]. Wiem, niezbyt miło to brzmi, w tamtej chwili nie miałem nic lepszego do zaproponowania. Wybrałem numer do menadżera, z początku wydał się nieco gburowaty, jednak po chwili zmienił podejście. Wyłuszczyłem mu swoje zamiary, on łyknął przynętę, zaczął dopytywać się o szczegóły. A ja nie umiałem nic powiedzieć. Po godzinie wyciągania ze mnie strzępów informacji doszliśmy do jednego, nowego pomysłu.  Miałbym występować na scenie, gdzie czytałbym swoje wiersze. Od razu skapitulowałem, wyobraziłem sobie jak męczę się z rozczytaniem samego siebie. Poza tym przy muzyce mógłbym się jakoś wyluzować, a tak, trema zjadłaby mnie całego na zimno. Podziękowałem menadżerowi, obiecałem się odezwać, gdy tylko wymyślę coś lepszego. Nigdy już nie wróciłem do realizacji tego planu.

12.
Kolejną myślą dotyczącą mojego działania na polu artystycznym było spróbowanie się w roli rzeźbiarza, ewentualnie garncarza. Nie miałem bladego pojęcia od czego zacząć. Znów nieodzowna okazała się Sieć, znalazłem w niej przepisy na najlepszą mieszankę do lepienia garnków, dość tani sprzęt, najgorzej było z piecem, te profesjonalne były za drogie. Postanowiłem więc podrasować suszarkę do włosów. Działania te spełzły na niczym, gdy przyszło moje koło garncarskie i glina. Jedyne co udało mi się z niej stworzyć to połączenie kształtów dzikich drzew z absurdalną sytuacją nowego malarstwa.



[1] Autor określił kiedyś swój głos jako: ,,głos duszonej krewetki”, stąd nazwa dla zespołu.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz