29.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 13-16.

13.
Zrezygnowany postanowiłem dołączyć do mojej Muzy pod Wiedniem. Wiedziałem już, że w kraju nie powstaną żadne nowe budynki.

14.
Ruszyłem na dworzec, pech chciał postawić na mojej drodze jakiegoś głupka w taksówce. Gdy chciałem przejść przez ulicę on ruszył swoim Passerati, wjechał w kałużę znajdującą się przy krawędzi chodnika z ulicą, a następnie odjechał jak gdyby nigdy nic. Przemoczony niemal do suchej nitki wszedłem na teren dworca. Minąłem grupkę Azjatów, nie mam pojęcia do dziś skąd byli, jednak po intensywności robienia zdjęć mogli być z Japonii. Zrozumiałem też jak może czuć się przedstawiciel jakiegoś mało znanego plemienia z Amazonii czy Afryki, któremu badacz kultury świata próbuje zrobić zdjęcie. Mit o kradzieży duszy człowieka w ten sposób też wydał mi się jakby bliższy prawdy. Sam miałem wrażenie jakbym pod wpływem zdjęć robionych przez tych ludzi stracił część siebie. Może to nie byli Azjaci, a jacyś przybysze podszywający się pod nich? Po powrocie do swojej krainy zbierają kawałki skradzionych dusz i łączą je ze swoimi. Na dalsze rozmyślania nie było czasu, bowiem nadjechał mój pociąg. Miałem nadzieję na przyjemną podróż, rzeczywistość okazała się mniej miła. W środku wagonu, gdzie miałem zarezerwowane miejsce siedziała już cała zgraja kibiców, od razu po wejściu zostałem wypytany o swoje ulubione drużyny. Jakimś cudem udało mi się odpowiedzieć po ich myśli, jednak przez resztę podróży byłem obserwowany. Pewnie chodziło o to jak wyglądałem po spotkaniu z głupkiem w taksówce. Nie miałem specjalnie możliwości przebrania się w lepsze ubrania, siedziałem więc w przedziale w stroju przypominającym uniform hydraulika. Kibice dość szybko odpadli z rzeczywistości po użyciu magicznych płynów z procentami. Dalsza podróż w okolice Wiednia przebiegła bez problemu.

15.
Nad ranem opuściłem pociąg na dość zapuszczonym dworcu. Przywitała mnie fala spojrzeń, widocznie miejscowi nie przywykli do takich widoków jakie im zapewniłem. Dziwne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt przebywania na ich terenie malarza, oni podobno mają dopiero gust odzieżowy. Muza powitała mnie przed budynkiem dworca, wysiadła ze starego, choć bardzo zadbanego kabrioletu. Na moje oko mógł to być jakiś model  Austina, za kierownicą siedział chyba malarz, do którego moja towarzyszka dołączyła. Po paru minutach jechaliśmy dość krętymi drogami, do domu Hansa (tak miał na imię malarz), wykorzystaliśmy czas dojazdu na poznanie się nieco bliżej. Hans okazał się być dość podobny do mnie, szczególnie w sposobie korzystania z pomocy Muzy. Widać było, że zmiana otoczenia i artysty działa na nią dobroczynnie.  Bardzo cieszył mnie taki obrót spraw, zwłaszcza mając w pamięci dawne zdarzenia z jej życia.

16.
Spędzaliśmy czas głównie na artystycznych działaniach. Hans korzystał z natchnienia w sposób, jaki nigdy wcześniej nie przyszedł mi do głowy. Szedł sobie na jakiś czas, nieokreślony wcześniej, nasiąkał różnymi zdarzeniami, po czym nie oddawał ich w pełni na obrazach. Tworzył coś na kształt plam pamięci, ja po przesiąknięciu jakimiś zdarzeniami przelewałem na papier ich ubarwione, aczkolwiek dość bliskie oryginałowi szkice. Nauczyłem się przy nim bardziej malarskiego podejścia do pisania, szukałem słów, które stawały się czymś jak u niego kolor, kształt czy intensywność barwy. On nauczył się ode mnie patrzenia na świat w nieco absurdalny sposób, nie zawsze związany z rzeczywistością.  Gdy minął miesiąc wspólnych działań dostałem telefon od mojego znajomego z domu, okazało się, że jestem mu niezwykle mocno potrzebny, jak najszybciej to możliwe. Nie chciał mi nic powiedzieć przez telefon, zrezygnowany opowiedziałem o wszystkim towarzyszom. Uznali, że sami poradzą sobie z odtwarzaniem świata w formie obrazów, mam się nie martwić i załatwiać swoje sprawy. Hans powiedział też, że jeśli tylko będę chciał mogę do niego przyjechać. Podziękowałem dość ogólnie, próbowałem się wykpić, jednak nie za bardzo mi to wyszło[1]. Gospodarz odwiózł mnie na dworzec, po czym zaczekał jeszcze jak pomacham mu z okna wagonu. Zrobiłem to z mieszanką wstydu za swój brak asertywności i smutku, musiałem zostawić ważną dla siebie osobę wraz z mężczyzną, którego uznałem za godnego zastępcę na jakiś czas.



[1] Jak w przypisie 25.

Pozdrawiam!

26.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 9-12.

9.
Gdy znalazłem się w centrum pomyślałem o tym jak ciekawie będzie odwiedzić pewne dawno nie widziane przeze mnie miejsce. Chodziło o pewien budynek, który swoim wyglądem przywodził na myśl ulice Londynu z XIX wieku. W sumie coś w tym było, bowiem bryła architektoniczna, w której zasadziły się liczne stragany z wszelakimi produktami pochodziła z końca właśnie tego wieku. Nie pamiętałem dokładnie pierwszej wizyty koło Hali, jednak jak tylko wysiadłem z autobusu pewne niteczki wspomnień zaczęły odżywać, zmieniając się powoli w pajęczynę retrospekcji. Wszedłem do środka przez wielką bramę, od razu rzucił mi się w oczy jakiegoś rodzaju przepych, każdy ze sprzedawców robił wszystko, by przyciągnąć do siebie więcej osób niż sąsiad. W nosie poczułem niezłą mieszankę zapachów, w końcu nie od parady mówiono, że jest to jeden z większych targów w mieście. Pochodziłem parę chwil dookoła Hali, w końcu jednak i ona przyprawiła mnie o lekkie zmęczenie. Postanowiłem ostatecznie udać się do domu. Autobus nie był specjalnie zapełniony, więc podróż stanowiła mieszankę odpoczynku i myślenia o kolejnych działaniach na polu artystycznym. Gdy dochodziłem już do mojej kamienicy coś dziwnego rzuciło mi się w oczy. Ktoś prawdopodobnie wyprzedził mnie, chciał spotkania, może chciał mi coś pokazać Moje przypuszczenia potwierdziły się szybko, bowiem w skrzynce znalazłem list. Wysłała go Muza, stempel wskazywał na jakieś miasto, którego nazwa niewiele mi powiedziała. Otworzyłem szybko kopertę, wewnątrz znajdowała się jedna kartka, a na niej wypisane czerwonym flamastrem słowa: ŻEGNAJ MISTRZU. Poczułem falę ciepła jaka przemieściła się od mojej głowy, aż do stóp. Chyba straciłem na chwilę przytomność, bowiem następne co pamiętam to ciemność, dopiero po jakimś czasie zdołałem wstać i opierając się o ściany dojść do mieszkania. Tam nie przebierając się ani nic rzuciłem się na łóżko. Komunikat zawarty w liście zdruzgotał mnie doszczętnie. Usnąłem szybciej niż ktoś zdąży odczytać pierwszy rozdział pewnej książki, napisanej przeze mnie do szuflady parę lat temu.

10.
Następnego dnia pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po wstaniu z łóżka było wzięcie do ręki tej okropnej wiadomości. Ale ze mnie głupek- pomyślałem, każdy list może mieć przecież dwie strony, a jeśli ich nie ma, może mieć po prostu jakiś ukryty przekaz. Tak było w przypadku mojej wiadomości, nie wiem dlaczego pierwszym skojarzeniem było ostateczne rozstanie z Muzą.  Tym razem zrozumiałem te czerwone, dające po oczach litery zupełnie inaczej, jako próbę wyrwania się mojej towarzyszki z pewnych literackich okowów, w jakich tkwiła będąc ze mną. Postanowiłem napisać do niej SMS-a, odpisała nadzwyczaj szybko, nazwała mnie swoim głuptasem, po czym wyłożyła mi to, co przed chwilą samo ułożyło mi się w głowie. Kolejna wiadomość zawierała propozycję rozmowy telefonicznej. Przystałem na nią z chęcią. Muza wyjaśniła mi, że jej list miał być formą zmuszenia mnie do działania, poczuła się lekko opuszczona, nigdy wcześniej nie wspierała twórcy innego niż pisarz. Pocieszyłem ją jak umiałem, zaproponowała mi w zamian spotkanie, gdzieś w okolicy Wiednia, podobno teraz przebywała tam na plenerze ze swym drugim Mistrzem. Odmówiłem grzecznie, tłumacząc się nadmiarem pracy. Obiecałem jednak, że jak tylko rozwiąże sprawę swoich nowych projektów artystycznych spróbuję podjechać w te okolice Wiednia. W sumie niewiele się myliłem, miałem w głowie kilka pomysłów na projekty, jednym z nich był zespół muzyczny. Nie wiem czemu mój mózg podpowiedział mi coś tak makabrycznego. Z drugiej strony wokalista z głosem jak duszona krewetka stanowił dość dużą rzadkość na rynku muzycznym. Musiałem znaleźć kilku muzyków, którzy opracowaliby muzykę dla mojego bandu.

11.     
Cały dzień zajęło mi wyszukiwanie tekstów, które mógłbym przerobić na piosenki, Sieć jak zwykle okazała się bardzo pomocna, bowiem po jakichś trzech godzinach miałem namiary na podobno dobrego menadżera, co więcej dowiedziałem się też jak zmienić swoje wady w zalety. Dlatego postanowiłem nazwać swój zespół Duszone Krewetki Walczą do Końca[1]. Wiem, niezbyt miło to brzmi, w tamtej chwili nie miałem nic lepszego do zaproponowania. Wybrałem numer do menadżera, z początku wydał się nieco gburowaty, jednak po chwili zmienił podejście. Wyłuszczyłem mu swoje zamiary, on łyknął przynętę, zaczął dopytywać się o szczegóły. A ja nie umiałem nic powiedzieć. Po godzinie wyciągania ze mnie strzępów informacji doszliśmy do jednego, nowego pomysłu.  Miałbym występować na scenie, gdzie czytałbym swoje wiersze. Od razu skapitulowałem, wyobraziłem sobie jak męczę się z rozczytaniem samego siebie. Poza tym przy muzyce mógłbym się jakoś wyluzować, a tak, trema zjadłaby mnie całego na zimno. Podziękowałem menadżerowi, obiecałem się odezwać, gdy tylko wymyślę coś lepszego. Nigdy już nie wróciłem do realizacji tego planu.

12.
Kolejną myślą dotyczącą mojego działania na polu artystycznym było spróbowanie się w roli rzeźbiarza, ewentualnie garncarza. Nie miałem bladego pojęcia od czego zacząć. Znów nieodzowna okazała się Sieć, znalazłem w niej przepisy na najlepszą mieszankę do lepienia garnków, dość tani sprzęt, najgorzej było z piecem, te profesjonalne były za drogie. Postanowiłem więc podrasować suszarkę do włosów. Działania te spełzły na niczym, gdy przyszło moje koło garncarskie i glina. Jedyne co udało mi się z niej stworzyć to połączenie kształtów dzikich drzew z absurdalną sytuacją nowego malarstwa.



[1] Autor określił kiedyś swój głos jako: ,,głos duszonej krewetki”, stąd nazwa dla zespołu.

Pozdrawiam!

23.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 7-8.

7.
Akurat w tamtej chwili nie było zapowiedzi żadnego ciekawego występu. Stwierdziłem, że najlepszym wyjściem będzie pokręcenie się pod symbolem miasta, wielkim drapaczem chmur sprzed wielu lat. W okolicy zawsze kręcili się ciekawi osobnicy, tym razem także trafiłem na jednego. Czuć było już jak blisko zaprzyjaźnił się z butelką, bynajmniej nie soku, widać było, że w kieszeni ma puszkę złocistego napoju, którą z nabożną czcią przytrzymywał sobie ręką. Zadał mi bardzo trudne pytanie, gdzie według mnie ma się schronić, by móc w spokoju wychylić jej zawartość. Spojrzałem na niego jak na dziwaka, on zaczął się nakręcać, pytał czy ktoś mu pomoże, bo pytał co najmniej dwudziestu osób, każdy szedł dalej, udając nieistnienie tego gościa. Ja też nic mu nie mówiłem, szczerze podchodząc do tematu wiedziałem właściwie zero na temat tego jak wypić piwo w mieście i nie być złapanym przez jakieś służby. Gość w końcu odczepił się ode mnie, grzecznie przeprosił za męczenie mnie i oddalił się w sobie tylko znanym kierunku[1]. Odetchnąłem z ulgą, nie byłem w stanie znieść już jego zachowania, jego podejścia do ludzi, którzy mogą nie wiedzieć jak rozwiązać jego problemy. Dla dalszego odprężenia postanowiłem odwiedzić zagrożone do niedawna likwidacją muzeum. Parę miesięcy wcześniej słyszałem o przepychankach słownych i na piśmie między ministrem zajmującym się muzeami, a miastem. Nikt nie chciał płacić zaległości muzeum, powstałych nie wiadomo (w uznaniu obydwu stron) dzięki komu. Ostatecznie niemalże w ostatnim dniu urzędowania tej placówki, gdy większość eksponatów była gotowa do rozwiezienia w parę miejsc w kraju podjęto decyzję, że jednak muzeum może dalej istnieć. Wszedłem do środka, kupiłem bilet, po czym ruszyłem na podziwianie kolejnych sal panoptikum. Szczególnie interesowały mnie stare maszyny do pisania, ze względu na moje zajęcie wydawało się to dość logiczne. Szybko przeczesałem kolejne pomieszczenia, w końcu dotarłem do królestwa z tymi urządzeniami. Niemal wszystkie zrobiły na mnie wielkie wrażenie, choć w podświadomości miałem myśl o małej przydatności w XXI wieku takich maszyn, to świadomość kusiła mnie, abym znalazł jakąś dobrej firmy i nauczył się z jej pomocą tworzyć swoje dzieła. Siedzący do tej pory pod ścianą mężczyzna, pewnie opiekun sali wstał i zaczął zbliżać się w moją stronę. Wyraził zdziwienie, że ktoś chce podziwiać jeszcze takie wytwory ludzkich rąk. Wyjaśniłem mu krótko czym się zajmuje, on z uznaniem kiwał głową, po czym zaproponował mi kupno machiny. Z początku broniłem się, tłumaczyłem jak niewprawionym mogę być użytkownikiem, że mogę zniszczyć taki eksponat. On zaśmiał się i wyjaśnił mi swoje zamiary. Nie chciał sprzedawać niczego z wystawy, miał jeden egzemplarz w swoim kantorku. Podał wstępną cenę, od której zakręciło mi się w głowie. Nie chcąc go urazić obiecałem przemyślenie sprawy, niemal truchtem opuściłem muzeum, wiedziałem już, że raczej tam nie wrócę. Miałem jeszcze nieco czasu przed swoimi codziennymi obowiązkami w postaci pisania kolejnych rozdziałów powieści, postanowiłem więc podejść kawałek do pasażu handlowego, aby popatrzeć sobie na ludzi. Zawsze, gdy jestem w mieście, swoim czy jakimś innym lubię popatrzeć sobie na jego mieszkańców. Wnioskuję zawsze po zobaczeniu kilkudziesięciu, albo nawet kilkuset osób, jaki jest wiodący styl miasta, co jego mieszkańcy lubią robić w wolnych chwilach, ogólnie czerpię inspirację do swoich działań literackich. Tym razem zawiodłem się nieco, główny trzon przechodniów stanowili barczyści panowie, ubrani w większości w podobne bluzy z kapturami, ich szyje zdobiły złote łańcuchy i szaliki z barwami klubowymi. W rękach mieli butelki piwa i bilety na najbardziej ultras trybunę na stadionie. Wolałem przeczekać ich przemarsz w pobliskim sklepie z płytami. Znałem mniej więcej właściciela, parę razy kupowałem u niego jakieś płyty CD z muzyką. Dziś jednak nie dopisało mi szczęście. On też należał do ultrasów, dziwne, bo w czasie tych kilku moich wizyt u niego nic na to nie wskazywało. Wycofałem się więc zupełnie i poszedłem w kierunku palmy będącej nieoficjalnym symbolem miasta. Zaryzykowałem nieco swoje zdrowie i życie przedzierając się pod jej podstawę. Tam postanowiłem usiąść i pomyśleć nad kilkoma szkicami nowych dziełek. Nic szczególnego nie udało mi się wymyślić, podszedłem więc do pobliskiego muzeum. Swoją drogą zadziwiające jest to, ile w tym moim mieście jest tego typu przybytków kultury. Czyżby mieszkańcy w czyichś oczach uchodzili za wzorzec chamstwa? Właściwie nie zastanawiałem się nad tym głębiej w przeszłości, nie jestem nawet pewny czy w ogóle ktokolwiek starał się rozwiązać problem z bardziej naukowej strony. Gdy byłem już blisko budynków muzealnych do moich uszu zaczęły docierać dźwięki przetworzone przez megafon. Wyraźnie i tu dotarli ci szaleńcy z parku. Szybko zmieniłem swój plan i zszedłem na dół, schody poprowadzono w zapuszczonej do granic możliwości wieżyczce mostu, musiałem niemal biec, taki fetor docierał momentami do mojego nosa. Wróciłem do domu, zjadłem coś na obiad połączony z kolacją, po czym walnąłem się do łóżka.

8.
Po przebudzeniu się następnego rana uznałem, że należy skorzystać z dość ładnej pogody, postanowiłem odwiedzić kompleks leśno-parkowy, znajdujący się ni to w granicach miasta, ni to poza nim. Po szybkim śniadaniu udałem się na przystanek, wiedziałem jak długa czeka mnie podróż, jednak wiedziałem też co czeka mnie na miejscu docelowym. Jazda nie dłużyła mi się wcale, choć do pokonania miałem jakieś 30 parę przystanków. Atrakcje zapewniła mi pewna młoda dama, której dziecko spało sobie w wózku, towarzyszył jej postawny facet, który jak się później okazało był jej bratem. Na początku rozmawiali między sobą, potem kobieta zauważyła sąsiadkę, nie wiem tylko czy z miejsca jej zamieszkania, a może była to tylko jakaś znajoma. Ta druga babka była zdecydowanie starsza, pamiętała jak ta pierwsza dama i jej brat łazili po okolicy robiąc przy okazji różne dziwne rzeczy. Po paru zdaniach rozmowa zeszła na niebezpiecznie grząskie tematy związane z właścicielami kamienic, którzy mają dość niejednoznaczną proweniencję, a ich jedynym marzeniem jest wykurzenie ludzi z ich nieruchomości[2]. Na szczęście białogłowa wysiadła po jakichś 10 minutach gadaniny, w pojeździe zapanował dziwny spokój. Reszta podróży minęła mi dość przyjemnie. Na miejsce dotarłem po mniej więcej godzinie od wyjścia z domu. Wysiadłem na osamotnionym przystanku, który sąsiadował bezpośrednio z terenem zielony, gdzie chciałem spędzić choć część dnia. Przypomniałem sobie, że wiele lat temu na parkingu znajdującym się po drugiej strony od przystanku stało wesołe miasteczko. Z radością miało ono niewiele wspólnego, wszystkie atrakcje były osnute czymś na kształt mgły dziwności, jakby cała ekipa lunaparku przybyła z bardzo daleka do naszego kraju. Nie wiem czemu od razu nasunęło mi się wtedy skojarzenie z podobnym miejscem, nie działającym od lat z powodu zanieczyszczenia środowiska przez elektrownię atomową. Dziś nie wiem czy była to prawda czy tylko mój umysł dziecka działał na jakichś innych falach rejestrując rzeczywistość, po czym przetwarzał ją na swoją modłę. Nie rozwodziłem się więcej nad tym co widziałem na parkingu wiele lat temu, chciałem jak najszybciej pooddychać dobrym powietrzem. Gdy tylko wszedłem w drzewa, w las odczułem kolejną falę jakby nostalgii. Wtedy, wiele lat temu przy ławkach stały kosze przypominające ponury żart architekta. Miały kształt walca, a ich górne części były stylizowane na muchomory. Tak jak w przypadku mało wesołego miasteczka tak i w tym momencie nie wiedziałem czy to co podpowiada mi mózg jest prawdą czy nie. Szczerze mówiąc bałem się nieco swoich wspomnień, bo wynaturzone pewne elementy nie przywodziły za sobą nic dobrego. Szybko odgoniłem od siebie złe myśli, odnalazłem wzrokiem kawiarenkę ukrytą wśród drzew. Wybrałem stolik najbliżej głównej alejki, zamówiłem coś do picia, po czym przystąpiłem do kreślenia szkiców nowych form literackich. Szło mi całkiem nieźle, bowiem nikt mi specjalnie nie przeszkadzał, ot kilka razy podeszła kelnerka z pytaniem czy nic więcej nie potrzebuję. Napisałem wstęp do kilku nowych opowiadanek, w końcu zmęczyłem się na tyle, że postanowiłem wrócić do miasta.





[1] Historia prawdziwa z życia Autora.
[2] Prawdziwa historia, Autor doświadczył podobnego zachowania w autobusie miejskim.

Pozdrawiam!

20.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 5-6.

5.
Śniło mi się coś na kształt parady myśli, większość z nich jak to zwykle u mnie bywa dotyczyła twórczości. Jeden fragment snu zapamiętałem szczególnie, jakiś redaktor z wydawnictwa stoi przy mnie, a ja siedzę przy komputerze i próbuje przekonać go do mojej wizji świata. Próbuję wyłożyć mu dlaczego tak zależy mi na wątku samolotów i lecących w nim ludzi. On wykrzykuje w moją stronę zdania, połówki zdań, ćwiartki zdań. Wynika z nich niezbicie, że tak naprawdę takie opisy nie wnoszą nic do mojej historii. Tłumaczę mu jak pisali Wielcy, wskazuję na konieczność umieszczania wątków, które nie muszą okazać się ważne, jednak wnoszą do literatury to nieuchwytne coś. Redaktor zaperza się coraz mocniej, twarz robi mu się purpurowa, widać wyraźnie jak brakuje mu argumentów. Na koniec, w jednym zdaniu podsumowuje jak ciężko jest współpracować ze mną, podkreśla całość wyrafinowanym przekleństwem wymierzonym we mnie. Zamierzam coś mu odpowiedzieć, jednak jedyne co udaje mi się osiągnąć to myśli o tym, jak mógłbym sprzątnąć takiego typka. Szybko zapominam tę okropną myśl i zgadzam się z nim w całej rozciągłości. On prosi mnie, bym podpisał pewne dokumenty, z pobieżnego nawet zapoznania się z nimi wynika, że zrzekam się ponad 85% praw do moich tekstów na ich rzecz. Dziwne jest to co dzieje się ze mną, wewnętrznie spinam się, walczę o to, by nie podpisać tak skonstruowanej umowy, ręka jednak bezwiednie kreśli litery, za chwilę całe moje imię i nazwisko zdobi kartkę. Tamten uśmiecha się szyderczo, mówi coś niezbyt wyraźnie o mojej przynależności do nich, śmieje mi się w twarz. Odpycham go i wychodzę z budynku. Po drodze zderzam się z jakąś kobietą po 40-tce. Przepraszam ją jak najładniej umiem, podnoszę papiery, które upuściła. I nagle odczuwam przerażenie, ta kobieta uczyła mnie w szkole średniej polskiego, wiem już czemu się tak dziwnie poczułem podnosząc jej dokumenty. Patrzy na mnie ze swoim spokojem, jej oczy stają się znów zimne, tak jak w czasie zajęć, gdy porównywała moje wypracowania do czegoś najgorszego na świecie. Przypomniała chyba sobie kim jestem, rzekła  mdło dzień dobry, po czym równie beznamiętnie spytała co robię w wydawnictwie. Powiedziałem jej pół prawdy, ona wyraźnie zdziwiona życzyła mi samych sukcesów w rzekomej pracy redaktora i odeszła bez słowa. Wtedy też obudziłem się w lekkim strachu, nie spodziewałem się bowiem, że mój mózg przypomni sobie o tak pieczołowicie skrywanych sekretach z przeszłości. Nie chciałem wracać więcej do szkoły, do polonistki, a mój mózg wziął to sobie za nic i przypomniał wszystko, jednak nie w oryginalnej scenerii, tylko w sposób wynaturzony, absurdalny wręcz. Spojrzałem na zegarek, było dość wcześnie, jednak na tyle późno, by nie kłaść się na dalszą część snu. Włączyłem komórkę, ta po chwili pokazała kilka wiadomości od Muzy. Wysłała mi zdjęcie jak siedzi sobie z tym swoim nowym kompanem nad jakąś rzeką (nie dam sobie głowy uciąć ale chodziło chyba o Dunaj), popija wino, a on biedzi się przy sztalugach próbując namalować nie wiadomo czy bardziej ją czy pejzaż wokół. Uśmiechnąłem się pod nosem, przynajmniej ja nie mam takiego problemu, gdy Muza jest przy mnie pisanie przychodzi mi zwykle dość łatwo. Jeśli jej nie ma, także nie jest to jakiś problem nie do przejścia. Wysłałem jej kilka słów o tym jak bardzo jestem z niej dumny, w końcu może spróbować sił w tworzeniu czegoś innego niż literatura. Sam kiedyś starałem się zmienić swoje podejście do sztuki, zacząłem bez powodzenia rysować i malować. Stworzyłem wprawdzie dwa obrazki, które wiszą w moim gabinecie, jednak nie przedstawiają dla mnie większej wartości, nawet z biegiem lat. Zjadłem europejskie śniadanie, rogal z dżemem, herbata i mus jabłkowy, po czym zasiadłem do pracy. Tęskniłem nieco za Muzą, miałem jednak w pamięci jej dobro, niby gdzieś na dnie serca miałem do niej żal, jednak ginął on szybciej niż wydostawał się na powierzchnię mego umysłu. Pisanie szło mi dość opornie, dlatego postanowiłem wybrać się znów do miasta. Zaczekałem parę chwil na autobus, po czym wysiadłem w zupełnie innym miejscu jak ostatnio. Postanowiłem na parę chwil wejść do jednego z największych parków miasta. Chciałem odetchnąć od gonitwy snów i myśli o mojej towarzyszce.

6.
Dotarłem pod bramę prowadzącą do zielonych płuc miasta, zdziwiłem się nieco, bowiem stała tam dość duża grupka ludzi. Podszedłem bliżej, mieli ze sobą transparenty, na których wypisane były jakieś prawicowe hasła. Mój lewicowy umysł został wystawiony na ciężką próbę, od razu chciałem podejść i spytać się ich czy naprawdę wierzą w te brednie wypisane na bannerach. Powstrzymałem się ostatkiem sił, zacząłem zamiast tego przyglądać się im z nieukrywaną niechęcią. Od razu jeden z grupki podszedł w moją stronę, zaczął coś nawijać o obronie każdego życia, próbował wręczyć mi mini album zawierający na oko jakieś dwieście zdjęć ukazujących ohydne według nich praktyki lekarzy. Podziękowałem z niesmakiem, po czym odchodząc rzuciłem w powietrze pytanie dotyczące tego czy równie chętnie jak gadaniem zajęliby się opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi. Tamten od razu dostał furii, piana pojawiła się na jego obliczu, nawet chciał mnie gonić, jednak jego szef (najstarszy z grupki) powstrzymał go. Usłyszałem jedynie za sobą niecenzuralne treści, a kątem oka zauważyłem podniesione w wulgarnym geście palce. Nie zrobiłem sobie nic z ich złości, w końcu muszą zrozumieć, że nie każdy człowiek na Ziemi podziela ich dziwne pojmowanie zależności między ludźmi. Park wyglądał oszałamiająco, zieleń sączyła się z każdej możliwej przestrzeni, od razu zapomniałem o tym incydencie sprzed wejścia. Ruszyłem w stronę białego budyneczku, w którym dawno temu przesiadywała pewna królowa w oczekiwaniu na swojego męża. Przed budyneczkiem znajduje się fontanna, co zaskakujące czasem pływają w niej kaczki, mają kilka o wiele większych miejsc z wodą, a jednak coś ciągnie je przed ten obiekt historyczny. Usiadłem na jednej z ławek, po chwili usłyszałem chrzęst łamanych gałązek, a z tyłu wskoczyła na ławkę wiewiórka. Powiedziałem do niej parę słów, ona wyglądała tak, jakby rozumiała co nieco. Przeprosiłem ją za brak orzechów, w końcu idąc do parku pełnego wiewiórek mogłem o tym pomyśleć. Baśka zeskoczyła z ławki i jakby zniesmaczona odbiegła na drzewo. Obserwowałem przez chwilę jej wędrówkę po konarach i gałęziach, potem straciłem ją z oczu. Pokręciłem się jeszcze chwilę po alejkach, popatrzyłem na zieleń i mieszkające w parku zwierzaki, po czym udałem się do wyjścia. Poczekałem na przystanku na autobus, podjechałem do centrum miasta, gdzie podszedłem pod wielką reklamową gitarę. W jej pobliżu znajdował się lokal, w którym poza przekąskami, piwem i innym alkoholem można było posłuchać na żywo muzyki gitarowej. Raz były to grupy rockowe, innym razem podchodzące pod blues.

Pozdrawiam!

17.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 3-4.

3.
Dość sprawnie dotarłem do centrum mojego miasta, od razu czuć było jego puls, zupełnie inny niż w mieście, w którym do niedawna byłem z Muzą. Tu wszyscy gdzieś się spieszyli, ewentualnie tworzyli wokół siebie jedynie takie wrażenie. Szybko przypomniałem sobie w jaki sposób należy poruszać się po ulicach, w dość sporej liczbie osób na metr kwadratowy. Wbrew pozorom nie trzeba mieć oczu dookoła głowy, wystarczy odrobina skupienia, by wczuć się w rytm miasta, w rytm żyjących w nim ludzi. Wtedy można dość łatwo niemal w każdej sytuacji przewidzieć  w jaką stronę skręci lub nie mijana przez nas osoba. Postanowiłem przejechać się metrem do zupełnie innej dzielnicy, niż moje miejsce zamieszkania. Droga nie była zbyt trudna, choć przy przesiadce z jednej linii do drugiej należało nieco popatrzeć na znaki umieszczone w dość dziwnych miejscach. Pociąg metra potrzebował zaledwie paru chwil, by dostarczyć mnie wraz z niewielką grupką osób na drugi koniec miasta. Po wyjściu z podziemi przeżyłem mały szok, dość długo nie byłem w tej dzielnicy, a w międzyczasie wiele się zmieniło. Przede wszystkim wyremontowano wiele kamienic, które w czasie ostatniej wizyty wyglądały jakby miały się zaraz zawalić. Teraz większość z nich wyglądała tak, jakby czas się nieco cofnął i znów było dwudziestolecie międzywojenne. Zagwizdałem cicho z uznaniem, widać pieniądze wykładane przez różnych deweloperów nie idą tu na marne. Zdecydowałem ruszyć w kierunku teatru, który znajdował się w okolicy bardzo ciekawego parku. Jego cechą szczególną była dość duża liczba wszelakich cieków, w tym jedno duże jeziorko. Słyszałem kiedyś, że w okolicy może kręcić się Mistrz spotkany nie tak dawno w pociągu. Krok mój stopniowo stawał się coraz bardziej chwiejny, miałem w pamięci to nieszczęsne spotkanie przy WC, nie miałem pojęcia w jaki sposób mam zagaić, jeżeli ten szanowany poeta faktycznie będzie w okolicy teatru. W pewnej chwili moje dywagacje zostały przerwane przez krótkie dotknięcie mojego ramienia. Zdziwiony odwróciłem się i za sobą zobaczyłem roześmianą twarz, po chwili dotarło do mnie, że to zaczepia mnie sam Mistrz. Osunąłem się parę centymetrów do ziemi, jego silne ramię uratowało mnie przed upadkiem i totalną kompromitacją. Jak zza mgły zaczęły docierać do mnie jego słowa, a także zarys miejsca w jakim się znaleźliśmy. Poeta przywlókł mnie do budynku sztuki, właściwie usadowił mnie na krzesełku przed odeonem. Świadomość wróciła mi na tyle, aby spytał się Mistrza co sądzi o moich pracach Ten uśmiechnął się lekko, po czym wsunął mi w ręce moje dziełka, napisał na nich, że nie jestem jeszcze na poziomie jego i jemu podobnych, jednak mam swój styl, ważne jest jedynie to, bym nie ustawał w doskonaleniu swoich umiejętności. Kolejny raz nie byłem w stanie nic powiedzieć, uśmiechnąłem się jedynie w podziękowaniu. Mój mentor poznany w sposób komiczny niemal odwzajemnił uśmiech, po czym powiedział coś na do widzenia. Zdołałem wymamrotać coś na kształt: ,,Żegnaj Mistrzu", po czym osunąłem się na krzesło. Gdy szok minął postanowiłem udać się do pobliskiego muzeum, mogłem tam ochłonąć, jednocześnie przenosząc się w czasie, choćby na godzinę. Panoptikum mieściło się w dość starym, dwupiętrowym budynku, prawdopodobnie po jakiejś fabryce. Gdy tylko wszedłem do środka ogarnął mnie jakiś dziwny wewnętrzny spokój. Pewnie światła wydobywające się z licznych neonów jakie zgromadzono na wystawie tak na mnie podziałało. Poczułem się przez te kilkadziesiąt minut jakie spędziłem wśród tych kolorowych lampionów jakbym był w Las Vegas lub podobnym miejscu, gdzie patrzy się na człowieka raczej od strony kieszeni, a nie całości. Aby w jakiś sposób zadośćuczynić rozrzutnej stronie mojej natury postanowiłem udać się na obiad, a może raczej lunch do pobliskiej, bardzo znanej restauracji[1].

4.
Chęci jak to zwykle bywa stały się moją jedyną bronią, tak jak wcześniej właściwie nie dysponowałem większą kwotą, mogłem co najwyżej popatrzeć sobie na ludzi spieszących do tej knajpy. A było na co patrzeć. Panie w wytwornych wieczorowych niemal sukniach, panowie we frakach, wszyscy w tonach czerni, ewentualnie ciemnych kolorów. Śmieszny wydał mi się przy nich facet, który przyszedł w dresach, pod rękę szła z nim dama, wyfiokowana do granic absurdu, z rzęsami długimi jak moje palce, z ustami wielkimi jak ponton, o biuście nie wspominając. Facet wdał się w pyskówkę z kelnerem stojącym na zewnątrz lokalu, tamten za nic nie wiedział jak ma znaleźć w swoim notesie nazwisko tego faceta. Nagle jak spod ziemi wyłonił się właściciel tego przybytku, wszystkie rozmowy ucichły, ludzie zaczęli patrzeć. Przyglądali się szefowi G[2]. jak urzeczeni, prawdopodobnie awantura przy wejściu wzbudziła jego zainteresowanie. Po chwili facet w dresach z damą wszedł do środka, jego mina mówiła jednak prawdopodobnie tyle, że już nigdy nie zawitają do tego przybytku. Przez chwilę nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, oto niemalże kloszard wdrapał się po drabinie społecznej i może zasiąść przy stoliku tej zacnej miejscówki. Moją reakcję musiał zauważyć przechodzący w pobliżu hipster, spojrzał się na mnie dwuznacznie, po czym spytał czy naprawdę nie wiem kto wszedł do restauracji. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam pojęcia. Okazało się, że facet w dresach to bardzo znany reżyser[3], który kręci filmy klasy C, przesycone tanim komizmem, doprawione do smaku różnymi mniejszymi i większymi świństewkami. Zdziwiłem się nieco, znany człowiek, a wygląda jakby wynurzył się z odmętów jakiejś zatęchłej bramy. Hipster szybko wyjaśnił mi, że ciuchy reżysera wyglądają jedynie na tanie, w rzeczywistości potrafią kosztować krocie. Teraz musiałem wyglądać wyjątkowo zabawnie, pewnie moja szczęka zawisła jakieś pięć centymetrów nad podłogą z wrażenia, nie wiedziałem nigdy wcześniej o czymś takim jak dresy wyglądające na ostatnie łachy, które kosztują jednak majątek. Zniechęcony do takich luksusów postanowiłem poszukać czegoś na moją kieszeń. Wsiadłem w tramwaj i podjechałem parę przystanków do pizzerii. Prawdopodobnie w moich żyłach krąży mieszanka krwi Włocha i Azjaty, bowiem bardzo lubię zarówno powyższe kultury jak i kuchnie. Zjadłem zamówione danie, wyszedłem na ulicę i stwierdziłem, że pora chyba wracać do domu. Wybrałem tym razem autobus, miał mnie podwieźć pod metro. Na bodajże trzecim przystanku od początku mojej podróży zauważyłem znajomą postać. Była to moja dość bliska znajoma, która zawodowo zajmowała się malarstwem. Chyba zobaczyła mnie przez okno pojazdu, bowiem po otwarciu przez kierowcę drzwi weszła do środka. Przywitaliśmy się dość kurtuazyjnie, nie widzieliśmy się dobrych parę lat. Szybkie przypomnienie wspólnych działań artystycznych na powrót przeniosło nas na dobrą stopę kontaktów. W czasie krótkiej jazdy pod wejście do metra zdążyliśmy porozmawiać nieco o swoich osiągnięciach. Moja znajoma wzbiła się na wyżyny swojego talentu, miała podobno kilka dużych wystaw, a jeden z jej obrazów został nawet zlicytowany za okrągłą sumkę. Aby dorównać jej w osiągnięciach musiałem sztucznie nadmuchać swoje dokonania, popatrzyła na mnie zdziwiona i spytała czy to prawda, w końcu odkąd mnie zna pisywałem raczej do szuflady, ewentualnie dla wąskiego grona odbiorców. Odpowiedziałem jej ze śmiechem, że zna mnie doskonale, chciałem bowiem wypaść w jej oczach lepiej niż te parę lat temu. Uśmiechnęła się tajemniczo, po czym wysiadła na kolejnym przystanku. Nie wiedziałem co miało znaczyć to spotkanie, ani moja próba okłamania jej. W końcu i tak oszustwo wydałoby się w przeciągu kilku godzin. Wystarczyło wpisać moje nazwisko do wyszukiwarki, by w odpowiedzi uzyskać parę moich dyplomów za wiersze, dwa wiersze w antologii i kilka opowiadań zamieszczonych w magazynach literackich dla małych kręgów czytelników. Zanurzyłem się w swoich myślach i wręcz automatycznie dotarłem do swojego domu. Szybko wrzuciłem coś na ząb, poszedłem do wanny na parę ładnych minut, przed snem poczytałem trochę dzieło Mistrza, po czym poszedłem spać.



[1] Szefem był mniej znany człowiek, choć nazwisko jakie nosił miało renomę.
[2] J.w.
[3] Kręci filmy na poziomie muzyki disco-polo. Nikt się nie przyznaje do oglądania, wszyscy jednak znają cytaty czy sceny z tych dzieł. 


Pozdrawiam!

14.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 1-2.

CZĘŚĆ II.

1.
Podróż minęła mi dość znośnie, o ile nie liczyć jednego typa, który postanowił urządzić konkurs karaoke. Może w przypadku większej liczby uczestników sytuacja nie byłaby dramatyczna, jednak on postanowił konkurować sam ze sobą. Przy dziesiątym podejściu do jakiegoś podrzędnego hitu disco-polo nie wytrzymałem i udałem się na korytarz, w przedziale słyszałem zbyt wyraźnie jego popisy, siedział niby  dość daleko,  a dźwięki i tak dochodziły z intensywnością młota pneumatycznego. Usiadłem w kucki przy toalecie, widocznie było mi pisane w ten sposób przeżyć podróż, jednak po dosłownie paru chwilach z czeluści WC wyłonił się pewien dość znany w wąskich kręgach poeta. Nie pamiętam dokładnie co wtedy mu powiedziałem, szok jaki wywołał we mnie swym pojawieniem się był wielki, wielki jak Kilimandżaro. Jedyne co zapamiętałem z tego perfekcyjnego spotkania wymuszonego przez los w postaci śpiewaka-amatora, to fakt przekazania Mistrzowi paru moich rękopisów. Nie pamiętam już czy obiecał mi zrobić coś z nimi, a może jedynie podziękował bez słów i odszedł. Widziałem go jeszcze jak wysiadł na dworcu przed Dworcem Głównym. Zmęczony wyciem pociągowej papugi i zszokowany spotkaniem wytoczyłem się jak pijany z wagonu. Chwiejnym krokiem dotoczyłem się na górę, do wielkiej poczekalni, tam usiadłem na chwilę, by uspokoić emocje. Od razu zostałem otoczony przez paru młodych ludzi, którzy przez swój tryb życia wyglądali na 50 lat lub więcej. Poprosili mnie tonem nie znoszącym sprzeciwu o wsparcie ich choćby groszem. Z czeluści mojej duszy wyrwał się jęk, który jednak nie doszedł do ust, dałem im po dwa złote na głowę, przez co w kieszeni wyczułem jedynie papierki po cukierkach i nieco nitek. Postanowiłem po powrocie do mieszkania przeszkolić się w lustrze z asertywności, jednak mój umysł od razu odrzucił ten pomysł jako niedorzeczny[1]. Wstałem, wyszedłem na zewnątrz w poszukiwaniu taksówki. Patrzyłem dłuższą chwilę i żadnej nie mogłem zauważyć, w końcu jednak znalazłem wolną taryfę, zagłębiłem się w miłą kanapę z tyłu. Kierowca nie zadawał pytań, jechał przed siebie w taki sposób, bym mógł się chwilę zdrzemnąć. Dojechaliśmy dość szybko pod mój dom, poprosiłem taksówkarza, by zaczekał chwilę to wejdę do domu po pieniądze. Zgodził się z miną dość kwaśną. Postanowiłem, że jako napiwek dam mu starą monetę z Singapuru. Z mojej wiedzy wynikało, że mogła być warta jakieś 20 groszy. Po tym małym oszustwie poczułem się dość dwoiście, z jednej strony zacząłem się sobą brzydzić, z drugiej tłumaczyłem sobie, że zrobiłem porządek z zadufanym człowiekiem. By pozbyć się zbędnych myśli poszedłem pod prysznic. Po kwadransie poczułem wielką chęć pójścia spać. Zawinąłem się w kołdrę po czubek głowy i zasnąłem niemal natychmiast[2].

2.
Obudziło mnie szczekanie psa u sąsiadki, spojrzałem na zegarek, była niemal ósma, co oznaczało wizytę u mnie. Sąsiadka zwykle wychodziła koło siódmej rano na szybką rundkę po okolicy dla zdrowia. Pies zostawiony sam w domu swym szczekaniem chciał zwrócić uwagę na kroki, które teraz i ja usłyszałem. Ktoś biegł po schodach na piętro, gdzie mieszkałem. Po chwili dzwonek do drzwi zmazał mi z oczu ostatnie fragmenty snu. Powlokłem się zobaczyć, kto o tak wczesnej porze chce zakłócić mi życie. Wyjrzałem przez wizjer, w tle dźwięczał dzwonek, naciskany nerwowo raz za razem. Na klatce schodowej zamajaczyła postać mojego dalekiego krewnego, też pisarza. Otworzyłem zamki i uchyliłem drzwi na tyle, by móc z nim porozmawiać. Ten nie chciał najwidoczniej rozmowy w pół drogi, szybkim ruchem ręki szarpnął za łańcuch trzymający wejście w nie całkowitym otwarciu. Spojrzałem na niego z wyrzutem i spytałem co chce osiągnąć przez takie nachodzenie ludzi z rana[3]. Odpowiedział, że ścigają go ludzie z wydawnictwa. Miał bowiem napisać jakąś sztukę teatralną czy coś w tym stylu. Oczywiście nie wywiązał się z zadania w terminie. Próbowałem wytłumaczyć mu co grozi za nie dotrzymanie umowy z wydawnictwem, on jednak za nic nie chciał słuchać, powtarzał tylko coś o siepaczach wynajętych przez tamtych. Zmęczony jego wizytą wydukałem coś o ewentualnej pomocy, kazałem mu zaczekać na mnie, bo idę znaleźć jakiś tekst, który będzie mógł przedstawić jako własny. Dałem mu jedną ze starszych sztuk, nie byłem z niej do końca zadowolony, nie oddawała mnie jako autora, jednak w jego sytuacji, przy zagrożeniu ze strony wydawnictwa, wszystkie ruchy były dozwolone. Krewny dziękował mi jakbym swoim działaniem zbawił pół świata, powiedziałem mu jedynie aby spadał, bo ludzie po podróży tacy jak ja chcą odpocząć. Mój gość odwrócił się na pięcie i z prędkością światła zbiegł po schodach. Nie wiedziałem do końca co mam teraz zrobić ze sobą, sen odszedł raczej bezpowrotnie, na wyjście do miasta było za wcześnie, postanowiłem skontaktować się z moją Muzą. Po dość długiej rozmowie okazało się, że przeniosła się z tamtego miasta w inny region kraju, podąża teraz za pewnym malarzem, którego największą pasją jest malowanie pociągów. Zdziwiłem się nieco, choć z drugiej strony poznałem kiedyś rzeźbiarza uwieczniającego w swych dziełach wytwory ludzkich rąk pochodzące z wielkich fabryk, a używane na co dzień w kraju i za granicą. Nie zbliżyła się na razie z nim tak jak miało to miejsce w naszej relacji, pewnie wynika to z pewnych różnic patrzenia na świat, może też z naszych profesji. Ja potrzebuję więcej natchnienia, bowiem tworzę rzeczy nie istniejące wcześniej, muszę sięgać swoją wyobraźnią tam, gdzie nikt nie sięgał wcześniej. A on może patrzeć na już istniejące przedmioty, jego jedynym zadaniem jest nadanie im z lekka artystycznych cech. Na koniec rozmowy poprosiłem Muzę, by wykorzystała taką relację do poznania nowych dróg dochodzenia do dzieła. Postanowiłem zjeść śniadanie, a po nim chciałem wyjść na miasto, zaczerpnąć nieco oddechu twórczego[4].




[1] Autor ma taki związek z asertywnością jak dżungla z pustynią.
[2] Tak zwane burrito smutku/rezygnacji/zmęczenia itp. 
[3] Dla Autora ósma rano to jak noc.
[4] Autor wykorzystuje aurę miasta jako jedną z podstaw tworzenia.


Pozdrawiam!

10.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. I, rozdział 28.

28.
Przez to nasze smędzenie się po mieście godzina zrobiła się na tyle późna, że należało znaleźć miejsce na kolejny nocleg. Kręcąc się w okolicy teatru jakiś mężczyzna wcisnął nam folder pewnego hotelu, po szybkim spojrzeniu na mapę okazało się, że trasa tam nie będzie specjalnie uciążliwa. W drodze na miejsce naszego kolejnego noclegu postanowiłem z Muzą coś zjeść, akurat przechodziliśmy obok niepozornego na pierwszy rzut oka baru, gdy nasze zmysły zostały skradzione przez piękne zapachy dochodzące z wnętrza. Wybór na takiej podstawie okazał się czymś niebywałym wręcz, smak pierogów i naleśników jakie wybraliśmy dla siebie będzie towarzyszył mi jeszcze przed długi czas. W końcu dotarliśmy do hotelu, zielone obramowanie drzwi nie wzbudziło mojego podziwu, ot kolejna miejscówka na sen. Jak tylko weszliśmy do środka moje wspomnienia z pobytu za granicą w hotelu podobnej klasy odżyły ze zdwojoną siłą. Łącznie ze wspomnieniem wymycia toalety ze mną w środku[1]. Ten koszmar wydawał mi się nie do przeskoczenia, nie do zapomnienia, jednak w tym miejscu na moje szczęście wszystko przeczyło tamtym standardom. Po dotarciu pod drzwi naszego pokoju z ulgą stwierdziłem, że w środku czeka na mnie łazienka z kabiną prysznicową. Po dość szybkim załatwieniu spraw takich jak zmycie z siebie trudów dnia i zachowaniu wspomnień w odpowiedni sposób postanowiłem z moją towarzyszką chwilę porozmawiać. Należało bowiem ustalić ile mamy jeszcze być w tym mieście, w końcu napisałem już sporo wierszy, a w głowie narodziły się szkice dłuższych form literackich. Muza niechętnie przyjęła mój pomysł, powiedziała mi o swoich planach tu, chciała poznać kilku wpływowych ludzi, chciała razem z nimi działać. Postanowiłem nie wtrącać się w jej życie, w końcu miała jako główne zadanie wspieranie twórcy. Poza tym zależało mi na jej przyszłości, powiedziałem jedynie, by uważała na siebie i w razie czego do mnie dzwoniła. Powiedzieliśmy sobie dobranoc, po czym udaliśmy się na spoczynek. Miałem kilka snów, jednak po przebudzeniu się następnego dnia nie pamiętałem już żadnego. Pożegnałem się z moją Muzą, po czym udałem się taksówką na dworzec kolejowy. W ten sposób zakończyła się moja przygoda w mieście oddalonym nie tak bardzo od mojego rodzinnego miejsca życia.



[1] Autor wyolbrzymił nieco wydarzenie.


Pozdrawiam!

7.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. I, rozdziały 26-27.

26.
Następny dzień w mieście zbudził nas pewnym chłodem, przedarł się przez zasłony, przedarł się przez uchylone lekko okna, zmroził nam krew w żyłach. Wiedziałem już, że należy zdecydować się na coś, nie można bowiem w nieskończoność siedzieć w jednym miejscu, w jednym mieście. Może przedstawiało ono niezmierzone możliwości, jednak przy bliższej analizie sytuacji widać było, że do tworzenia należy zmieniać klimat, otoczenie. Dlatego po szybkim śniadaniu składającym się z paru grzanek i soku wybrałem z Muzą nowy kierunek dla naszych nóg. Wsiedliśmy w nadjeżdżający tramwaj i po parunastu minutach znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości, górował nad nią budynek, którego wiek można było określić zarówno na 30 jak i na 130 lat. W swych architektonicznych założeniach nawiązywał według mojej wiedzy do MDM. Wraz z moją towarzyszką postanowiliśmy przyjrzeć się z bliska bryle, jednak nasze zapędy przerwał podstarzały, siwy pan. Wytłumaczył nam co to za budynek oraz jak można uzyskać pełen dostęp do przechowywanych w nim dóbr do czytania. Podziękowaliśmy grzecznie, po czym udaliśmy, że odchodzimy. Tak naprawdę obeszliśmy gmaszysko z drugiej strony. Porozumiewawczo mrugnąłem do Muzy, wiedziałem już, że musimy wejść do środka. Zbliżając się do budynku miałem wrażenie jakbym z każdym krokiem zmniejszał się o kilka ładnych procent. Ciężkie drzwi przeszkodziły nam na chwilę, dobrze, że akurat z wnętrza wynurzył się jakiś człowiek. Z początku przestraszyłem się go, wyglądał jak śmierć, nie miał na sobie jednak charakterystycznej szaty, uznałem, że moje pierwsze wrażenie było mylne. Chłopak minął nas bez słowa, jednak po przejściu paru kroków stanął, odwrócił się i zaczął coś do nas mówić. Dopiero po chwili zrozumiałem, że zwraca się do nas po łacinie, zrozumiałem może co dziesiąte słowo, jednak nawet taka ilość słów spowodowała, że byłem pewny z kim mamy do czynienia. Był to zapewne student prawa, dziwnym trafem nie poinformował nas 50 razy z rzędu co porabia w życiu[1]. Ciężkie drzwi ograniczyły dopływ bodźców do minimum, przed naszymi oczami rozpostarł się widok na wielką salę, wypełnioną szczelnie wieloma stolikami, przy których było krzesło, twarde jak skała, drewniane i zapewne nie wygodne. Przy wielu z tych stanowisk kiwali się ludzie, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Wyglądało to tak, jakby wspólnie, w dużej grupie chcieli zanieść swoje modły do Boga, nie wiedziałem tylko czego mogły one dotyczyć. Po chwili zmaterializowała się obok nas kobieta w okularach. Tak jak z budynkiem można było ocenić jej wiek zarówno na 50 jak i 100 lat. Nieskazitelna biel jej skóry kontrastowała z naszymi opalonymi rękami i nogami. Spojrzała się na nas podejrzliwie, po czym spytała czego szukamy w Gmachu, powiedziała to z takim pietyzmem, jakby mówiła o kochanku. Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, po czym powiedzieliśmy jej, że chyba zabłądziliśmy. W tamtą wstąpiła jakaś duża dawka energii, zaczęła wykładać nam historię miejsca, w którym się znaleźliśmy, wiedziałem już, że najlepiej będzie się ulotnić. Tak też zrobiliśmy, w parę chwil byliśmy na ulicy, a ciężkie drzwi odcięły nas bardzo szybko od krzyków kobiety. Spojrzeliśmy z Muzą po sobie, po czym wybuchnęliśmy śmiechem. Śmiejąc się skierowaliśmy swoje kroki w stronę teatru, w którym miał swój zespół mój kolejny znajomy.

27.
Zbliżając się powoli do budynku, gdzie mieściło się to gniazdo Sztuki doznałem dziwnego wrażenia. Otóż bryła teatru w jakimś stopniu przywiodła mi na myśl teatr Szekspira z Londynu. Jednak tu inscenizacje miały zazwyczaj charakter wręcz eksperymentalny, daleki od tradycji, podziału na role, sceny i tym podobne, uważane za przestarzałe elementy dramatów. Razem z moją towarzyszką zbliżyliśmy się do drzwi wejściowych, przywitało nas dziwne oko narysowane nad wejściem, pewnie miało za zadanie wpłynąć na wchodzących tak, by mogli zrozumieć w pełni przesłanie wystąpień teatralnych. Pod wpływem dziwnego impulsu wróciłem znów do tego samolotu, od którego zaczęła się cała moja podróż. Zdałem sobie sprawę z mojego zapomnienia, przez te kilka dni mógł już wrócić z Azji, mając na pokładzie zupełnie innych ludzi. Nie widząc tego statku powietrznego jak powraca do Europy nie mogłem nawet wyobrazić sobie kto jest na jego pokładzie, gdzie chce dotrzeć, o czym myśli. Samolot stał się przez moje zaniedbanie bezpostaciowy, bez możliwości odbudowania relacji z nim. Moje domysły przerwała Muza, pociągnęła mnie dość mocno za ramię, widocznie zauważyła jak odłączyłem się od świata. Przed nami stał znajomy, nie poznałbym go na ulicy, jednak tu, w teatrze od tłumu wyróżniał go identyfikator, a na nim widoczne było jego imię i nazwisko. Było to połączenie do bólu zwyczajne, dlatego też dopisał sobie markerem w kolorze atramentu kałamarnicy swój artystyczny przydomek: Baal Hammon[2]. Dobrał sobie je idealnie, to można było przyznać patrząc nawet pobieżnie na jego fizjonomię. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie spotkałem postaci tak mrocznej, jego twarz wiecznie tkwiła w nieprzeniknionym mroku ubrań. Jednak już jedno słowo wypowiedziane przez znajomego burzyło ten starannie wyreżyserowany model człowieka, jego głos, ciepły, pełen pasji urzekał od pierwszej głoski. Kolejne wypowiadane przez niego zdania budowały most między ludźmi, tworzyły coś, co można nazwać więzią od pierwszych sekund. Znajomy został niedawno zastępcą dyrektora placówki, szybko streścił nam swoje ostatnie sukcesy, do największych można zaliczyć mini festiwal twórczości futurystycznej. Od razu pożałowałem, że nie wiedziałem o nim wcześniej, kocham futuryzm i jego twórców[3]. Mój kompan z dawnych lat okazał znów swoje wielkie serce do sztuki, zaproponował bowiem, że specjalnie dla mnie i mojej kompanki jest w stanie powtórzyć część spektakli w okrojonych wersjach. Podziękowałem mu bardzo szczerze, nie chciałem narażać go na jakieś nieprzyjemności, poza tym nie czułbym się komfortowo wiedząc, że spektakl, nawet okrojony w formie byłby przeznaczony tylko dla dwóch par oczu. W zamian zgodziliśmy się na małą wycieczkę po wnętrzach budynku, mieliśmy zobaczyć teatr ,,od kuchni". Zaczęliśmy od studia nagrań, gdzie kręci się spoty reklamowe dla kolejnych odsłon w tym miejscu Sztuki. Całość wyglądała na bardzo nowoczesną, pozwalającą osiągać to, co jeszcze kilkanaście lat temu było poza zasięgiem nawet największych tego typu przybytków. Odwiedziliśmy też miejsca odosobnienia, małe, lecz gustownie urządzone pokoiki, z pełnym wyposażeniem technicznym, gdzie twórcy, niezależnie od dziedziny jaką się zajmują mogli odseparować się od otoczenia. Z podziwem patrzyłem na artystów, których widziałem przez lekko uchylone drzwi w paru pokojach. U mnie raczej by coś podobnego nie przeszło, lubię w czasie tworzenia mieć kontakt z rzeczywistością, a jak jest okazja także z Muzą. Nie krytykowałem głośno pomysłu, bowiem każdy lubi coś innego, jeśli pomysł chwycił, należało się tylko z tego cieszyć. W końcu dotarliśmy na scenę, weszliśmy na nią drogą aktorów, z boku, przez dość wąskie szpary. Zaskoczyła mnie jej wielkość, powierzchnią dorównywała mojemu pokojowi w domu, uznałem, że to przejaw dbania o gościa, widza, aby poczuł się właśnie jak  w domu. Znajomy wytłumaczył wszystko o wiele prościej, tak małą scenę łatwiej zaopatrzyć w światło, dźwięk, nie mówiąc już o ułatwieniach w kontaktach sufler-aktor. Razem z Muzą wyraziliśmy podziw dla kunsztu architekta wnętrz, okazało się, że większość nowych dekoracji wymyślił Baal. Popatrzyłem na niego z odrobiną zazdrości, ma chłop talent, bowiem prowadzi teatr, gra w niektórych przedstawieniach, pisze teksty dramatów, reżyseruje, a teraz dowiedziałem się, że także projektuje wnętrza. Przy nim wypadam blado ze swoim pisaniem wierszy, opowiadań i okazjonalnym lepieniem dźwięków w programach komputerowych. Nie powiedziałem nic, jedynie znacząco się uśmiechnąłem. Baal chyba domyślił się o co chodzi, bo dotknął niewidzialnego otoku kapelusza, jakby chciał go przede mną ściągnąć w wyrazie podziwu. Popukałem się palcem w czoło, on jednak podkreślił wagę poprzedniego gestu jeszcze szerszym uśmiechem. W pewnej chwili znajomy spojrzał na zegarek i oznajmił nam, że do następnego wystąpienia na scenie została mu tylko godzina. Podziękowaliśmy więc, po czym wyszliśmy na ulicę.



[1] Powtórzenie znanego z Internetu żartu o studentach prawa, którzy muszą wszystkim mówić co robią w życiu.
[2] Fenicko-punickie bóstwo nieba i wegetacji, naczelny bóg Kartaginy.
[3] Autor próbował swoich sił w tworzeniu wierszy w tym stylu na początku swojej drogi.

Pozdrawiam!

4.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. I, rozdziały 24-25.

24.
Wdrapaliśmy się z mozołem na piętro, drzwi otworzyła moja towarzyszka, powiedziała mi o swoich snach. Znów męczył ją jeden szczególny, zwykle po pojawieniu się tej mary przez pół dnia chodziła jak struta. Tym razem musiała jednak zacisnąć zęby, przed nieznajomymi udała niewzruszoną adoratorkę artystów. Wraz z moim kumplem zaoferowała nam herbatę oraz ciasto. Zgodziliśmy się chętnie, spytała się jeszcze czy nie pogniewamy się jeśli wróci do sypialni zdrzemnąć się chwilę. Z pomocą swoich oczu pokazałem jej, że może tak uczynić, dodałem też w ten sam sposób, że po załatwieniu spraw przyjdę do niej. Moja Muza wychodząc figlarnie spojrzała na moich towarzyszy. W końcu mogłem dowiedzieć się w czym była cała rzecz. Jacek wyłożył wszystkie karty na stół. Daje mi od miesiąca do trzech, abym napisał sztukę, ewentualnie powieść o trudach bycia artystą. Nie wiedział bowiem czy lepiej będzie moje dzieło wystawić w teatrze czy raczej wydać w jednej z należącej do tej instytucji oficynie. Przyjąłem ogólne założenia, dopytałem go jednak o stopień wolności w tworzeniu. Powiedział mi, że jak dla niego mogę zrobić to w całości w sposób wolny, a nawet dowolny. Podziękowałem za zaufanie, po czym oddaliłem się mówiąc o sprawdzeniu co u mojej Muzy słychać. Cichutko wślizgnąłem się do pokoju, światło było zgaszone, jednak bez trudu znalazłem ją leżącą na łóżku. Jej ciało było takie spokojne, usiadłem na krześle, starałem się jej nie zbudzić. Otworzyła jednak oczy i spytała co ustaliliśmy. Powiedziałem jej, że teraz ważne jest podróżowanie. Ważne będzie otwarcie się na wszelkie bodźce, które po zapisaniu mogą stać się osnową sztuki albo powieści. Moja Muza uśmiechnęła się cudownie, zaproponowała abyśmy od razu ruszyli w drogę. Zastanawiałem się chwilę po czym przyznałem jej rację. Zebraliśmy szybko nasze rzeczy, podziękowaliśmy mojemu koledze za gościnę i rzuciliśmy się w wir kolejnych przygód w tym mieście.

25.
Po wyjściu przed kamienicę, gdzie spędziliśmy parę wspaniałych chwil zaparło nam dech w piersiach. Miasto skrzyło się od słonecznych iskier, dachy wyglądały jakby zrobiono je ze złota, a każdy szklany fragment budynków odbijał sto, tysiąc a może nawet i milion razy więcej światła niż przyjmował. Należało w tym całym promienistym otoczeniu znaleźć drogę do kolejnych wyzwań, kolejnych miejsc wartych zobaczenia, by mieć potem o czym napisać dla dyrektora Jacka. Skierowaliśmy się w stronę Słońca, nie od dziś wiadomo, że jest ono dobrym doradcą dla żeglarzy czy wędrowców. Tego ostatniego złapaliśmy się z niezwykłą chęcią. W końcu nasze chodzenie po tym mieście można porównać do wędrowania, lecz tu mieliśmy jeden cel, zobaczyć i przeżyć jak najwięcej. Przy zwyczajnych wędrówkach nie zawsze jest to na pierwszym miejscu. Tym razem zdecydowaliśmy się na piesze przemierzanie ulic. Z początku wszystko przypominało mi moje miasto, zostawione tam gdzieś w oddali. Jednak z biegiem czasu ulice stawały się uliczkami, kamienice kamieniczkami, tylko nie wiem czemu ludzie nie chcieli stawać się ludzikami. Po mniej więcej 25 minutach spędzonych z Muzą na poetyckich rozmyślaniach doszliśmy w niezwykłe miejsce. Pośród uliczek miasta wyrastał wyglądający na bardzo stary budynek, który w pierwszej chwili przywiódł mi na myśl plac św. Marka w Wenecji. Poświęciliśmy parę chwil na podziwianie tej gotycko-renesansowej bryły, jej ,,ślepych okien", białej, dość niskiej przybudówki. Muza dojrzała nagle na jednej ze ścian tabliczkę z informacją, gdzie trafiliśmy. Okazało się, że jest to stara synagoga, od razu stwierdziliśmy, że warto byłoby zobaczyć co znajduję się w jej okolicy. Przeszliśmy kawałek brukowaną alejką, została wyłączona z jakiegokolwiek ruchu chyba dawno temu. Po drodze minęliśmy pierwsze oznaki, że dzielnica ta niesie za sobą kolejne tajemnice. Otóż w niektóre szyldy przeróżnych sklepów, kawiarni czy galerii sztuki wyglądały tak, jakby czas zatrzymał się w okolicach XV wieku. Razem z Muzą musiałem przerwać te mikro obserwacje, bowiem przed nami wyrósł kolejny znakomity budynek. Tym razem bryła odcinała się nieco od sąsiadów za sprawą specyficznego koloru, dodatkowo tynk zaczął odpadać z niej dość dużymi kawałkami. Dziwna nadbudowa nad dachem w kształcie trójkąta zrobiła na mnie dziwne wrażenie. Moja towarzyszka i tu wykazała się spostrzegawczością, bowiem dosłownie po minucie wiedziałem, gdzie się znajdujemy. Byliśmy przed drugą synagogą. Od pierwszej różniła się w czasie powstania o wiek. Widok całości sprawił mi bardzo dużą przyjemność ale także swojego rodzaju zagwozdkę. Nie byłem bowiem pewny czemu synagoga ta znajdowała się na piętrze, czyżby jakiś znamienity przywódca dzielnicy żydowskiej uznał taką lokalizację za bliższą Stwórcy? A może przeważyły zupełnie przyziemne rzeczy. Wyrwany przez moją najbliższą osobę z rozmyślań musiałem puścić się niemal biegiem, by za nią nadążyć. Wyczytała bowiem na jednej ze ścian, że zaraz obok jest trzecia synagoga. Wiedziałem już, że wycieczka do tej dzielnicy była zdecydowanie najlepszym wyjściem na tą chwilę. Ostatnia bożnica wywarła na mnie największe wrażenie, pierwsza myśl jaka przeszła mi wtedy przez głowę dotyczyła podobieństwa schodów zlokalizowanych po dwóch stronach, do jakiegoś ważnego budynku w naszej religii. Tu jednak przy styku schodów znajdowało się coś na kształt wiaty, pewnie służyła ważnym gościom tego domu Boga. Oczarowany tymi widokami zostałem siłą zaciągnięty do jeszcze jednego miejsca, na stary żydowski cmentarz. Dopiero tam poczułem jak te wszystkie miejsca się ze sobą łączą. W tamtym momencie doznałem wrażenia, jakby cała historia tej dzielnicy ukazała mi się przed oczami, wszystkie momenty dobre i złe, momenty chwały i pogrążania się w upadku, wszystko to sprawiło, że udaliśmy się do nie tak odległego hostelu. Chcieliśmy bowiem z Muzą na bazie doświadczeń tego dnia stworzyć wiersze będące zapisami chwil. Tak też zrobiliśmy, po szybkiej kolacji w knajpce koło naszego miejsca nocowania udaliśmy się do pokoju, by w spokoju przemyśleć nasze kolejne kroki w tym mieście.

Pozdrawiam!

1.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. I, rozdziały 22-23.

22.
Dość sprawnie pozbierał swoje rzeczy, zapłaciliśmy za zamówienie, po czym opuściliśmy lokal. Postanowiłem po powrocie do naszego tymczasowego punktu noclegowego popracować nieco z Muzą nad nowymi wierszami. Zastanowiłem się przez chwilę co teraz mogła robić czy dobrze się bawiła. Nie miałem ani czasu, ani możliwości by to sprawdzić. Razem z twórcą ruszyliśmy w niezbyt długą drogę do teatru. Maszerując w średnim tempie mieliśmy możliwość podzielenia się uwagami na temat naszych warsztatów, naszych Muz i paroma innymi ciekawostkami z życia pisarzy. Po jakichś 10 minutach naszym oczom ukazał się wspaniały budynek teatru, według słów mojego nowego znajomego został wybudowany w klasycznym stylu tego miasta. Nie wiedziałem do końca co to znaczy, jednak bryła kamienicy poraziła mnie swoją urodą. Zbliżyliśmy się do teatru, mogłem podziwiać rozliczne zdobienia w postaci liści, małych wieżyczek, ozdobników wokół wspaniałych zakończonych półkoliście okien. Po wejściu do środka uderzyło mnie idealne dopasowanie elementów nowych ze starszymi fragmentami budynku. Mój nowy kolega podszedł do kontuaru, przy którym spał dozorca, pokasłując lekko dał mu do zrozumienia, że czas drzemki się skończył. Dozorca po otwarciu prawego oka zerwał się na równe nogi i stanął niemal na baczność. Zrozumiałem wtedy, że mój towarzysz musi mieć tu jakąś poważną pozycję. Stróż poprowadził nas karnie do windy, przymilnie przypomniał numer piętra, gdzie urzędował niezbędny nam człowiek, po czym oddalił się w stronę swojego miejsca snu. Jadąc windą właściwie nie rozmawialiśmy ze sobą, ograniczyliśmy się do wzajemnej obserwacji. Gdy winda zatrzymała się na żądanym piętrze wiedziałem, że nie ma dla mnie odwrotu. Musiałem spotkać się z kolejnym znajomym znajomego. Sekretarka, która siedziała za szklanymi drzwiami również zerwała się na równe nogi, tak jak dozorca parę chwil wcześniej. Powoli docierało do mnie, że znalazłem się na samym świeczniku twórców. Stąd można właściwie podążać tylko w górę. Oczywiście o ile chce się marzyć o kolejnym dniu życia. Zdecydowałem się już na kolejny krok, wiedziałem co może czekać na mnie za drzwiami gabinetu szefa teatru. Wszedłem razem z nowym znajomym, aby poznać kolejnego ważnego człowieka.

23.
Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mi się w oczy po otwarciu przed nami drzwi przez sekretarkę były ściany gabinetu, które składały się na niemy hołd dla artystów. Z każdej strony widoczne były eleganckie portrety kolejnych dyrektorów tego teatru. Przy najnowszej dacie, bez wpisanego jeszcze roku zakończenia misji wisiał portret pulchnego, lekko łysiejącego pana. Po sekundzie zauważyłem oryginał, siedzący niemal na wprost drzwi. Dyrektor uśmiechnął się, wstał aby powitać nas, po czym spytał co sądzimy o takiej formie hołdu dla sztuki. Oszołomiony takim obrotem spraw nie umiałem nic powiedzieć. Na szczęście mój towarzysz obronił mnie zmieniając zręcznie temat. Przedstawił mnie jako swojego nowego kompana, przy okazji pochwalił moje umiejętności pisania rymów na zamówienie. Niezbyt udanie spiekłem raka, po czym wydusiłem z siebie kilka słów uznania dla tak eleganckich wnętrz. Dyrektor kazał mówić sobie po imieniu. Odtąd miałem do niego mówić Jacek. Według niego byłem jednym z lepiej zapowiadających się twórców, stąd też mój nowy znajomy postanowił przedstawić nas sobie. Jacek opowiedział mi krótko, że planuje wystawić sztukę o trudach codziennego życia twórcy. Nie mógł lepiej trafić, w końcu można powiedzieć, że w tamtym czasie byłem wręcz wzorcowym przykładem takiego człowieka. Nieśmiało zgodziłem się wstępnie na współpracę. Jacek wraz z moim nowym kolegą wybuchnęli radosnym śmiechem. Uznali, że umowa już obowiązuje. Dyrektor podziękował za wizytę, obiecał wysłać umowę pocztą wszędzie na terenie kraju. Zostawiłem sekretarce mój numer telefonu, aby ustalić szczegóły. Wraz z niedawno poznanym jegomościem ruszyliśmy na przystanek, aby wrócić do mojego kolegi. Podróż minęła dość szybko, pod kamienicą, gdzie zatrzymałem się z Muzą byliśmy parę minut po 12 w południe.

Pozdrawiam!