20.08.2019

Samoloty nad miastem, cz. II, rozdziały 5-6.

5.
Śniło mi się coś na kształt parady myśli, większość z nich jak to zwykle u mnie bywa dotyczyła twórczości. Jeden fragment snu zapamiętałem szczególnie, jakiś redaktor z wydawnictwa stoi przy mnie, a ja siedzę przy komputerze i próbuje przekonać go do mojej wizji świata. Próbuję wyłożyć mu dlaczego tak zależy mi na wątku samolotów i lecących w nim ludzi. On wykrzykuje w moją stronę zdania, połówki zdań, ćwiartki zdań. Wynika z nich niezbicie, że tak naprawdę takie opisy nie wnoszą nic do mojej historii. Tłumaczę mu jak pisali Wielcy, wskazuję na konieczność umieszczania wątków, które nie muszą okazać się ważne, jednak wnoszą do literatury to nieuchwytne coś. Redaktor zaperza się coraz mocniej, twarz robi mu się purpurowa, widać wyraźnie jak brakuje mu argumentów. Na koniec, w jednym zdaniu podsumowuje jak ciężko jest współpracować ze mną, podkreśla całość wyrafinowanym przekleństwem wymierzonym we mnie. Zamierzam coś mu odpowiedzieć, jednak jedyne co udaje mi się osiągnąć to myśli o tym, jak mógłbym sprzątnąć takiego typka. Szybko zapominam tę okropną myśl i zgadzam się z nim w całej rozciągłości. On prosi mnie, bym podpisał pewne dokumenty, z pobieżnego nawet zapoznania się z nimi wynika, że zrzekam się ponad 85% praw do moich tekstów na ich rzecz. Dziwne jest to co dzieje się ze mną, wewnętrznie spinam się, walczę o to, by nie podpisać tak skonstruowanej umowy, ręka jednak bezwiednie kreśli litery, za chwilę całe moje imię i nazwisko zdobi kartkę. Tamten uśmiecha się szyderczo, mówi coś niezbyt wyraźnie o mojej przynależności do nich, śmieje mi się w twarz. Odpycham go i wychodzę z budynku. Po drodze zderzam się z jakąś kobietą po 40-tce. Przepraszam ją jak najładniej umiem, podnoszę papiery, które upuściła. I nagle odczuwam przerażenie, ta kobieta uczyła mnie w szkole średniej polskiego, wiem już czemu się tak dziwnie poczułem podnosząc jej dokumenty. Patrzy na mnie ze swoim spokojem, jej oczy stają się znów zimne, tak jak w czasie zajęć, gdy porównywała moje wypracowania do czegoś najgorszego na świecie. Przypomniała chyba sobie kim jestem, rzekła  mdło dzień dobry, po czym równie beznamiętnie spytała co robię w wydawnictwie. Powiedziałem jej pół prawdy, ona wyraźnie zdziwiona życzyła mi samych sukcesów w rzekomej pracy redaktora i odeszła bez słowa. Wtedy też obudziłem się w lekkim strachu, nie spodziewałem się bowiem, że mój mózg przypomni sobie o tak pieczołowicie skrywanych sekretach z przeszłości. Nie chciałem wracać więcej do szkoły, do polonistki, a mój mózg wziął to sobie za nic i przypomniał wszystko, jednak nie w oryginalnej scenerii, tylko w sposób wynaturzony, absurdalny wręcz. Spojrzałem na zegarek, było dość wcześnie, jednak na tyle późno, by nie kłaść się na dalszą część snu. Włączyłem komórkę, ta po chwili pokazała kilka wiadomości od Muzy. Wysłała mi zdjęcie jak siedzi sobie z tym swoim nowym kompanem nad jakąś rzeką (nie dam sobie głowy uciąć ale chodziło chyba o Dunaj), popija wino, a on biedzi się przy sztalugach próbując namalować nie wiadomo czy bardziej ją czy pejzaż wokół. Uśmiechnąłem się pod nosem, przynajmniej ja nie mam takiego problemu, gdy Muza jest przy mnie pisanie przychodzi mi zwykle dość łatwo. Jeśli jej nie ma, także nie jest to jakiś problem nie do przejścia. Wysłałem jej kilka słów o tym jak bardzo jestem z niej dumny, w końcu może spróbować sił w tworzeniu czegoś innego niż literatura. Sam kiedyś starałem się zmienić swoje podejście do sztuki, zacząłem bez powodzenia rysować i malować. Stworzyłem wprawdzie dwa obrazki, które wiszą w moim gabinecie, jednak nie przedstawiają dla mnie większej wartości, nawet z biegiem lat. Zjadłem europejskie śniadanie, rogal z dżemem, herbata i mus jabłkowy, po czym zasiadłem do pracy. Tęskniłem nieco za Muzą, miałem jednak w pamięci jej dobro, niby gdzieś na dnie serca miałem do niej żal, jednak ginął on szybciej niż wydostawał się na powierzchnię mego umysłu. Pisanie szło mi dość opornie, dlatego postanowiłem wybrać się znów do miasta. Zaczekałem parę chwil na autobus, po czym wysiadłem w zupełnie innym miejscu jak ostatnio. Postanowiłem na parę chwil wejść do jednego z największych parków miasta. Chciałem odetchnąć od gonitwy snów i myśli o mojej towarzyszce.

6.
Dotarłem pod bramę prowadzącą do zielonych płuc miasta, zdziwiłem się nieco, bowiem stała tam dość duża grupka ludzi. Podszedłem bliżej, mieli ze sobą transparenty, na których wypisane były jakieś prawicowe hasła. Mój lewicowy umysł został wystawiony na ciężką próbę, od razu chciałem podejść i spytać się ich czy naprawdę wierzą w te brednie wypisane na bannerach. Powstrzymałem się ostatkiem sił, zacząłem zamiast tego przyglądać się im z nieukrywaną niechęcią. Od razu jeden z grupki podszedł w moją stronę, zaczął coś nawijać o obronie każdego życia, próbował wręczyć mi mini album zawierający na oko jakieś dwieście zdjęć ukazujących ohydne według nich praktyki lekarzy. Podziękowałem z niesmakiem, po czym odchodząc rzuciłem w powietrze pytanie dotyczące tego czy równie chętnie jak gadaniem zajęliby się opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi. Tamten od razu dostał furii, piana pojawiła się na jego obliczu, nawet chciał mnie gonić, jednak jego szef (najstarszy z grupki) powstrzymał go. Usłyszałem jedynie za sobą niecenzuralne treści, a kątem oka zauważyłem podniesione w wulgarnym geście palce. Nie zrobiłem sobie nic z ich złości, w końcu muszą zrozumieć, że nie każdy człowiek na Ziemi podziela ich dziwne pojmowanie zależności między ludźmi. Park wyglądał oszałamiająco, zieleń sączyła się z każdej możliwej przestrzeni, od razu zapomniałem o tym incydencie sprzed wejścia. Ruszyłem w stronę białego budyneczku, w którym dawno temu przesiadywała pewna królowa w oczekiwaniu na swojego męża. Przed budyneczkiem znajduje się fontanna, co zaskakujące czasem pływają w niej kaczki, mają kilka o wiele większych miejsc z wodą, a jednak coś ciągnie je przed ten obiekt historyczny. Usiadłem na jednej z ławek, po chwili usłyszałem chrzęst łamanych gałązek, a z tyłu wskoczyła na ławkę wiewiórka. Powiedziałem do niej parę słów, ona wyglądała tak, jakby rozumiała co nieco. Przeprosiłem ją za brak orzechów, w końcu idąc do parku pełnego wiewiórek mogłem o tym pomyśleć. Baśka zeskoczyła z ławki i jakby zniesmaczona odbiegła na drzewo. Obserwowałem przez chwilę jej wędrówkę po konarach i gałęziach, potem straciłem ją z oczu. Pokręciłem się jeszcze chwilę po alejkach, popatrzyłem na zieleń i mieszkające w parku zwierzaki, po czym udałem się do wyjścia. Poczekałem na przystanku na autobus, podjechałem do centrum miasta, gdzie podszedłem pod wielką reklamową gitarę. W jej pobliżu znajdował się lokal, w którym poza przekąskami, piwem i innym alkoholem można było posłuchać na żywo muzyki gitarowej. Raz były to grupy rockowe, innym razem podchodzące pod blues.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz