13.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 13 i 14.

13. Kebab, albo poszukiwanie korzeni.

Po szybkim prysznicu skierowałem się w stronę miasta. W stronę tandety. Chciałem odszukać pewnego Turka, przynajmniej tak mówili o nim ludzie w U. Nie wiem na ile była to prawda, nie interesowało mnie to za mocno, chciałem omówić z nim kwestię moich korzeni. Bowiem nos, charakter i parę innych cech wskazywało na I. A nikt nie zna się lepiej w tej materii niż Arabowie (względnie mogą być Turcy, w końcu w mieście nie było Arabów). Odszukanie jego miejsca pracy nie było zbyt trudne, charakterystyczny zapach rozciągał się już dwie przecznice wcześniej. Turek okazał się oryginalnym przedstawicielem państwa spod znaku półksiężyca, nieźle mówił po polsku, jednak w sposób charakterystyczny wymawiał pewne zbitki głosek. Zaproponował mi istną ucztę, falafel, kebab z jagnięciną, kebab z kurczakiem i na deser duży kawał chałwy. Bronił się zaciekle przed zapłatą, tłumaczył to faktem, że znajomi J. są jego znajomymi. Po wtłoczeniu w siebie tak obfitego lunchu (Turek zjadł tyle samo) postanowiłem przejść do rzeczy, nim zalegnę na wywieszonym obok stolików hamaku. Burak-tak miał na imię Turek, po wysłuchaniu moich podejrzeń obejrzał mnie pod różnymi kątami. Chwilę rozmawiał ze swoim kucharzem gestykulując dość energicznie. W końcu podał mi diagnozę korzeni: mogę być albo Turkiem, albo Bułgarem. Nieco zasmuciła mnie ta druga opcja, jednak dodatkowa porcja kebabu z jagnięciną przegnała wszelkie troski. Burak odprowadził mnie kawałek, namawiał mnie bardzo mocno, bym pojechał z nim do Turcji. Wystarczy, że przez sezon pomogę mu przy kebabie w Polsce. Nie zgodziłem się tłumacząc się koniecznością sprawdzenia drugiej opcji korzeni. W rzeczywistości chodziło o to, że nie wytrzymałbym za długo w towarzystwie tak smakowitych kebabów. Stałbym się kandydatem co najwyżej do cyrku osobliwości (o ile jeszcze takowe istnieją). O jakimkolwiek lataniu samolotem czy nawet jeździe pociągiem musiałbym zapomnieć. Pożegnałem Turka jak najmilej umiałem i udałem się nad jezioro.

14.Syrenka, albo w matni miłości. 

Smugi Słońca oświetlały bardzo nastrojowo toń jeziora. Czułem się podobnie jak rano nad morzem. Przysiadłem na ławeczce, wsłuchany w gwar rozmów nie zauważyłem nadchodzącego niebezpieczeństwa. Wszyscy ostrzegali mnie przed B. kręcącą się nad jeziorem Zjadaczką Męskich Serc. Nagle wyłoniła się niczym Kali, obwieszona cieniami swoich partnerów, którzy składali się na przynajmniej potrójny straszny naszyjnik. Była to kobieta z gatunku tych, które wsiadając do auta z mężczyzną lub odwiedzając go w miejscu zamieszkania wysysa jego soki życiowe do ostatniej kropli. Zagadała także do mnie, widocznie zainteresowała ją moja nienachalna opalenizna oraz dres marki Andidos. Jej głos nie przypominał niczego znanego mi wcześniej, mutacja siły trzęsienia ziemi z trąbą powietrzną to istny eufemizm na to, co mnie spotkało. Jeziorna Syrena zaczęła wypytywać się o moje zarobki, auto, mieszkanie i setki innych mało znaczących szczegółów. Widać już planowała mnie omotać swoim lateksowym wdziękiem, a po wykorzystaniu zostawiłaby moją martwą powłokę na pastwę mew. Kolejnym krokiem była nieudana (na szczęście) próba pocałowania mnie w usta. A fe, jak ja nie cierpię takich Pożeraczek, te malinowe błyszczyki, te koralowe policzki, a oczy to już istna katastrofa. Zmalowane do granic niemożliwego. Nadmorska Kali po pierwszej próbie wcale nie zrezygnowała, próbowała chwycić mnie w pół, by wcielić w życie swój plan. Wymknąłem się jej w ostatniej chwili, uciekałem przez dobre dziesięć minut, aż w końcu dotarłem do wesołego miasteczka. 

Pozdrawiam!

1 komentarz:

  1. Kupując kebaba osiedlasz araba ;-)))))))
    Dresiwo Andidos, widać żes prawilny młodzian jest. A słowiański przykuc praktykujesz?
    ;-)))))))))))))))
    Ahoy

    OdpowiedzUsuń